Retrospekcja
Piotr Zygmunt (barrakuda81)
2018-02-24
Nie ma już dziś takiej wsi… Zniknęły stare, skrzypiące, drewniane wozy ciągnione przez niezbyt zgrabne lecz silne konie. Zniknęli też woźnice w drelichowych spodniach, beretach i „kufajkach”. Nie ma tych drewnianych, byle jakich płotów, starych chałup z grubo ciosanego bala. Czas pochłonął prosty, pozornie sielski świat PRL-owskiej wsi wraz z „dobrodziejstwem inwentarza”. Wszechobecna ewolucja i głęboka metamorfoza tych miejsc powinna cieszyć a jednak daje poczucie jakby wraz z tym światem umarła też część moich wspomnień, historii której nigdy nie zapomnę…
Kolejne wakacje jak niemal co roku spędzałem u dziadków. Niby zawsze to samo a jednak nigdy nie było nudno. Było to w czasach gdy nie mieliśmy internetu , komputerów , facebooka i innych wynalazków. Dziś pewnie ktoś młody odebrałby taką rzeczywistość jako totalny blackout, katastrofę bez precedensu jednak wówczas coś innego pobudzało wyobraźnię dzieciaków, budowało kreatywność myślenia i napędzało do działania. To wcale nie było tak dawno…
Ten zapach żniw! Ogrzane sierpniowym słońcem pola wydzielały woń jakiej dziś już nie uświadczysz w świecie wszechobecnej na polach chemii. Cudowny aromat polnych kwiatów i natury w okresie pełnego rozkwitu. Przepych i obfitość przyrody kontrastowały z ubogim wizerunkiem prostych ale serdecznych i poczciwych mieszkańców tego zaginionego już świata.
Pan Włodek, kolega dziadka i sąsiad - pojawiał się i znikał. Najczęściej bladym świtem, czasem popołudniami. Nie wiedziałem czemu to robi. Widziałem tylko jak dosiadał swego wielkiego roweru marki Ukraina do którego ramy miał przymocowane "dziwne patyki" i z torbą przewieszoną przez ramię odjeżdżał zawsze w tym samym kierunku. Jako najwyżej dziesięcioletni chłopaczek zaczytujący się pasjami w książkach Alfreda Szklarskiego od razu powziąłem podejrzenia. Pewnego dnia podzieliłem się nimi z dziadkiem, który tylko uśmiechnął się tajemniczo i stwierdził że jeśli naprawdę chcę wiedzieć co gna Pana Włodka to nie ma innej możliwości tylko musimy go osobiście o to zapytać.
Serdeczny i poczciwy był to facet - takim go przynajmniej zapamiętałem. Po krótkiej rozmowie obiecał że jeśli babcia się zgodzi to on zabierze mnie do miejsca które jest inne niż wszystko co do tej pory widziałem. Uparty był ze mnie szczeniak więc już następnego dnia rano razem z Włodkiem podążaliśmy gruntową drogą w stronę wyraźnie ciemniejszej na tle horyzontu linii lasu. Patrzyłem na swego opiekuna niemal z nabożną czcią...Wysoki, czerstwy, na oko siedemdziesięcioletni mężczyzna kojarzył mi się z jakimś podróżnikiem, odkrywcą. Wypisz, wymaluj lokalny Jan Smuga rodem z ukochanych lektur mojego dzieciństwa!
Pan Włodek cały czas żartował a ja płonąłem z emocji bo przecież nigdy nie byłem na rybach! Oczywiście wiedziałem z grubsza co i jak ale to zbyt mało żeby nie skompromitować sie w oczach wytrawnego łowcy. Na szczęście mój mentor był zdecydowanie bardziej świadom mojej niewiedzy niż wówczas przypuszczałem...
Tuż za linią lasu teren gwałtownie się obniżał. Wysokie świerki i sosny zdawały się niemal dotykać pokrytej poranną mgłą tajemniczej linii wody. Zeszliśmy nad samo lustro. Pojedyncze oczerety i kępy tatarku porastały brzeg. Pan Włodek wymownym gestem nakazał mi zachować ciszę. Bez pośpiechu uzbroił dwie bambusowe wędki i po chwili na powierzchni kołysały się spławiki ze stosiny pióra. Rosówki na hak oczywiście założył On... Sypnął do wody kilka garści przygotowanej wcześniej tajemniczej substancji mamrocząc coś pod nosem. Teraz Pan Włodek wyłożył mi podstawy teorii tego polowania. Niewiele wówczas zapamietałem...
Miejsce było cudowne. Okalający wodę las nie dopuszczał promieni sierpniowego słońca niemal do południa. Było mrocznie, tajemniczo, aromatycznie... Nie potrafię opisać słowami wystarczająco dosadnie wszystkich emocji jakie wtedy mną targały. Najważniejsza była jednak perspektywa przygody!
Nie minął kwadrans gdy po siłowym holu piękny zielonołuski lin wylądował na brzegu. Po chwili następny i kolejny. Sznury pęcherzyków powietrza na powierzchni świadczyły o wiedzy i doświadczeniu mojego nauczyciela. Swoje pierwsze branie oczywiście zepsułem ale przy drugim miałem już więcej szczęścia. Z pomocą Włodka złowiłem swego pierwszego "wodnego prosiaka" - promieniałem z dumy. Pierwszy raz w swoim młodym życiu poczułem ten pierwotny rodzaj emocji...To oczekiwanie, narastające napięcie, buzująca adrenalina! Dziś powiedziałbym - zostałem pozamiatany! Bardzo zresztą skutecznie bo mimo że obecnie rzadko przysiadam ze spławikiem to nadal mam w pamięci swoje początki. Gdy przychodzi chwila zadumy wracam tam myślami. Nad to niewielkie leśne jeziorko zagubione gdzieś pośrodku świata który zniknął wraz z ludźmi go zamieszkującymi. Nie zniknął jednak zupełnie. Jego ślad istnieje wraz ze mną i pewnie wraz ze mną kiedyś odejdzie...
Dziś rzadko zaglądam nad to jeziorko bo też woda już nie ta co kiedyś. Jest to jednak jedno z takich miejsc gdzie to nie ryby są najważniejsze. Często wykonując kolejny rzut podświadomie lustruję wzrokiem brzeg, chyba w nadziei, że gdzieś tam wśród tataraku, w porannej mgle jak kiedyś zobaczę wystające nad wodę bambusówki mojego Mistrza.
Uśmiecham się tylko do siebie bo prócz mnie dziś tu chyba nikt nie łowi. Mam w głębi nieśmiałą nadzieję że jeszcze kiedyś ,gdzieś znowu się spotkamy i jak dawniej zarzucimy wędki w toń ze wzrokiem pełnym oczekiwania. Kto wie? Może jest takie miejsce... Chcę w to wierzyć:)