Przechytrzyć smoka
Tomasz Kosiński (t12tom)
2015-07-15
Oszołom
Jakim to trzeba być oszołomem, żeby w weekend wstawać o północy, lub wcale się nie kłaść. W sobotni wieczór nie iść na piwko, nie wyjść ze znajomym, tylko jarać się perspektywą nadchodzącego świtu, bryzy owiewającej nieogoloną twarz czy chwil spędzonych sam na sam z jakimś gościem w małej łódce. Jeszcze żeby był na bakier z upodobaniami, ale nie, jestem hetero.
Gdy tak ktoś popatrzy z boku, czy dowie się- że to tak co weekend, czasem także w tygodniu… i na urlopie również… Chyba nie uwierzy w brak opieki psychiatry. Ale co ja poradzę, tak po prostu mam. Ostatnio wypłynąłem jeszcze po ciemku. Pływaliśmy cały dzień po Zegrzu i był sukces… Dwa pstryki i krótki Zed. Jak na Zegrze - młócone przez kilka związkowych ekip rybackich (co ponoć biorą tylko białoryb… ), dziesiątki trolujących łódek co walą wszystko w łeb, fileciarzy i grunciarzy, to mogę tak powiedzieć. Był sukces.. Jest coś jeszcze w wodzie skoro były dwa, czy trzy stuki puki…. Czternaście godzin. Na świta… Nie po raz pierwszy…
Ogólnie ten rok jest całkiem niezły. Na kilkanaście wyjazdów na Zegrze (tych całodniowych i tych 3-4 godzinnych, wracając z pracy) złowiłem już 4 (słownie cztery) dobre sandacze. Wynik o 33 % lepszy niż w minionym roku, na tej wodzie... Muszę jeszcze poznać trochę lepiej ten nasz Zalew. Przecież jest w nim tykle drapieżników…. W końcu pływam po nim dopiero kilka (może z osiem, lub dziewięć) lat. To zdecydowanie za mało żeby nauczyć się tej wody. A może to ja jestem taki tępy…
Ostatnie lata pływam tylko za grubymi rybami. Łowię z ręki, nie troluję. Dużą część ryb wypuszczam. A Zegrzyńskie Zedy wciąż się chowają… Ostatnio po kilkunastu godzinach na wodzie i nie przespanej nocy zadzwoniłem dojeżdżając do domu, do żonki. Poprosiłem, żeby zrobiła mi dobrą herbatkę. Miałem może 5 minut jazdy. Zjechałem do garażu. Było chłodno. Zgasiłem silnik, wyciągnąłem nogi na fotelu i zamknąłem oczy. Światło zgasło. Ocknąłem się po prawie dwóch godzinach. Herbata wystygła. Żonka się tylko śmiała. Zadzwoniła dwa razy, a że w garażu pod blokiem nie ma zasięgu, doskonale wiedziała co się stało. Kiedyś już tak zrobiłem. I jak tu powiedzieć, że jestem normalny…
Czasami zdarzają się dni,, gdy odpuszczam i rozgrzeszam „swoją” wodę… Wybaczam jej wszystko. Te dziesiątki godzin bez dotyku, te nieprzespane noce, te ekipy motorowodniaków i żeglarzy pływające po zestawach…
Są chwile gdy na drugim końcu zaczyna pulsować ciężar. Czuć bicie serca, napinający się każdy mięsień, wzrastające ciśnienie, jęczący kołowrotek i blank wygięty w parabolę. Ta chęć- choć przez chwilę zobaczenia na wodzie, tego co tak kopie i odchodzi… Żeby nie opowiadać niestworzonych historii, jaki to potwór się zerwał i jak dużo urósł od ostatniej opowieści… I czasami nawet to się udaje.
Sam widok dużej ryby mi wystarczy… Jeśli ją wyjmę to i tak wróci do wody. Za to że tyle żyła, uniknęła związkowych i kłusowniczych siatek, setek trolli, fileciarzy i grunciarzy, muszę jej podziękować. Może jeszcze da wodzie jakieś potomstwo. Takie ze swoimi genami. Potrafiące to, co jej do tej pory się udawało…
A wdzięczność mogę wyrazić tylko w jeden sposób. I nie oczekuję spełnienia życzeń….
Zapraszam na kilka chwil, dla których właśnie to robię, choć nie sandacz to też piękny…