Wędkarstwo na nie
Sebastian Kowalczyk (Sebastian Kowalczyk)
2014-01-10
Na totalnym zadupiu, w obskurnym hotelu robotniczym odkręciłem butelkę wódki. Moi kompani milcząco wpatrywali się w przezroczysty płyn nalewany do plastikowych kubeczków. Kierowca niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w brudną i zagrzybioną ścianę. Spod wątpliwej czystości kołdry wystawała mu tylko głowa. A miało być tak pięknie. Noworoczna wyprawa w miejsce, w którym można łowić sandacze do końca stycznia zapowiadała się rewelacyjnie. Dostaliśmy wcześniej informacje że na miejscu jest 8 stopni, woda nie zamarzła, nic tylko łowić i cieszyć się pięknymi krajobrazami. Dzień wcześniej zapakowaliśmy na łódź ponton, sprzęt wędkarski i trzy silniki spalinowe. Jeden na wszelki wypadek, aby na wodzie nic nas nie zaskoczyło. Wpakowaliśmy się z Tomkiem i Bogusiem w Darkowego Voldzwagena Sharana i w szampańskich nastrojach ruszyliśmy w drogę. Pierwsze 250 kilometrów zleciało jak z bicza strzelił. Zatrzymaliśmy się w całodobowym Tesko i zrobiliśmy zakupy na 6 dni. Dorzuciliśmy na przyczepę jeszcze kilkadziesiąt kilogramów towaru i ruszyliśmy w dalszą drogę.
- Ty, coś stuka - zauważył Tomek. Darek zatrzymał Sharana. Wysiedliśmy z samochodu i omiatając dół przyczepy latarkami czołowymi, szukaliśmy źródła podejrzanego hałasu.
- Chyba wszystko jest ok - stwierdził Darek. Zapakowaliśmy się z powrotem do fury. Darek ruszył powoli. Znowu dotarł do nas podejrzany, klekoczący dźwięk. Kolejne oględziny przyczepy nie przyniosły żadnego rezultatu.
Nalałem następną kolejkę. Podnieśliśmy plastikowe kubki do góry.
- No panowie, za to żyjemy bo było blisko - podsumował Tomek i przełknęliśmy ciepłą wódkę. Faktycznie było blisko. W momencie w którym samochód wyskoczył z ostrego zakrętu usłyszeliśmy głośny huk, a Darek zobaczył w lusterku snop czerwonych iskier. Samochodem szarpnęło niebezpiecznie. Kierowca odbił cudem, wyrównał i zatrzymał samochód na poboczu. Jeszcze przez chwilę wibrował nam w uszach przeraźliwy dźwięk zdzieranego o nawierzchnię jezdni metalu. W samochodzie zapanowała grobowa cisza.
- Koło od przyczepy się urwało - przerwał ciszę drżącym głosem Darek. Wypadliśmy z samochodu oszacować straty. Spod rozpłaszczonego błotnika smutno wystawała ośka, na której opierała się obecnie przyczepa z przechyloną niebezpiecznie łodzią.
Obserwowałem alkohol ciężkimi kroplami spływający po plastikowych brzegach kubka. Dzisiaj trzeba było się napić. To opatrzność losu, że Darek jechał wolno, bo inaczej przyczepa ściągnęła by samochód na drugą stronę jezdni, w strumień pędzących z naprzeciwka samochodów. Przyczepa mogła się również przewrócić i rozrzucić silniki, sprzęt wędkarski i jedzenie na przestrzeni kilkudziesięciu metrów. Szlak by trafił nasze całe wędkarskie dobro. Koło znaleźliśmy po czterdziestu minutach przeszukiwania przydrożnych zarośli. Po zmielonym łożysku nie został nawet ślad. Przy okazji znaleźliśmy solidną dechę, która posłużyła za dźwignię i umożliwiła podłożenie pod ośkę fragmentu palety. Musieliśmy jak najszybciej przestawić samochód. Tylko patrzeć jak zmiecie go jakiś wyskakujący zza zakrętu rozpędzony tir. Samochód przeciągnął okaleczoną przyczepę kilkadziesiąt metrów dalej w dobrze oświetlone i bezpieczniejsze miejsce.
Jeśli myślicie, że znalezienie przez internet o 11 w nocy pomocy drogowej w rozsądnej cenie, to grubo się mylicie. Koniec końców udało się. Samochód został zholowany na policyjny parking, a my o 1.30 znaleźliśmy się w tanim robotniczym hotelu. Właściciel pomocy drogowej obiecał, że rano naprawią przyczepę i będziemy mogli ruszyć w dalszą drogę. Nie było tak źle. Nic nam się nie stało i stracimy tylko jeden dzień łowienia. Wznieśliśmy za to kolejny toast i poszliśmy spać.
Naprawa koła ciągnęła się nadzwyczaj ślamazarnie. Nigdzie nie było można dostać pasujących tulei. Gdy to się wreszcie udało i łyżka koparki podniosła łódź z lawety, okazało się, że podczas uderzenia o jezdnię, w miejscu w którym dno łodzi opierało się o rolkę prowadzącą pękło dno. Darek w tym momencie postarzał się chyba o 10 lat. Jakby tego było mało, dostaliśmy informację, że nasza gospodyni nie załatwiła pozwoleń na wędkowanie. W sprzedaży nie ma druków na 2014. Wyobrażacie to sobie? Łowić można do końca stycznia ale tylko w teorii. To nic, że na stronie internetowej jest już cennik na nowy rok. Niech sobie głupi wędkarz zasuwa kilkaset kilometrów i całuje przysłowiową klamkę. Zakupioną w Castoramie matą i żywicą łatamy dziurę. Około godziny 18 przyczepa jest gotowa. Na najbliższe łowisko nad którym gospodarz wody zatroszczył się o swoich klientów, mieliśmy 300 kilometrów. Zastanawiamy się jeszcze nad Pomorzem. Tam też jeszcze można łowić sandacze. Zastanawiamy się również czy nie zrezygnować i nie wrócić do domów. Po długiej debacie postanawiamy kontynuować podróż. O 3.30 w nocy jesteśmy na miejscu. Wpadamy do kwatery i idziemy od razu spać. Wycieczka z przygodami trwająca ponad 24 godzina to dla nas odrobinę za dużo.
Po niespełna 7 godzinach snu wstajemy i jemy sute śniadanie. Nieprzytomnie gapimy się w telewizor. Co ciekawe oglądamy noworoczny program o młodzieży kąpiącej się w lodowatej wodzie. Przy okazji słuchamy wywiadu z wędkarzami, którzy już w nowym roku polują na sandacze. Nasi koledzy po kiju psioczą na ciśnienie i brak brań. Nic nie złowili chociaż są nad wodą od kilku dni! W tym momencie gaśnie w nas resztka entuzjazmu. W milczeniu rozkładamy ponton i szykujemy łódź. Wypływamy na łowisko. Trochę się guzdraliśmy i do zmierzchu zostało nam niewiele czasu. Echo nie pokazuje nic ciekawego. Wszędzie pustynia z pływającą gdzie nie gdzie drobnicą. Przed zmrokiem dno w okolicach ławic drobnicy podnosi się do góry. Z niedowierzaniem obserwujemy na echu ataki niewidocznych wcześniej drapieżników. Po kilku godzinach łowienia, szczęśliwi i pełni entuzjazmu wracamy na kwaterę. Wymienimy się doświadczeniami z nad wody i planujemy kolejny dzień łowienia. Warto było nie odpuszczać i mimo przeciwności losu kontynuować niefortunnie rozpoczętą podróż. Przed nami kilka dni wędkowania. Jak się udały? To już temat na całkiem inną opowieść.