Przekonać się do karpiarstwa
Krzysztof Kątnik (Krzysiek1vs1)
2013-12-30
Doszedłem jednak do wniosku, że krytykowanie karpiarzy nie wypróbowując tej metody osobiście, jest conajmniej nie poważne. Tutaj odsyłam zainteresowanych do mojego wcześniejszego wpisu, w którym pisałem o przygotowaniach do nadchodzącego sezonu 2013. Wyszedłem wtedy z założenia, że technika ta może lecz nie musi przynieśc mi efekt w postaci rekordowej ryby. Zaryzykowałem i zaopatrzyłem się w odpowiedni i niezbędny sprzęt. Jako że byłem nastawiony dość sceptycznie do owej metody i nie miałem pewności czy aby napewno uda mi się do niej przekonać, nie nadwyrężałem w tym celu budżetu przy dokonywaniu zakupów. Można było wtedy powiedzieć że klamka zapadła i sezon pod znakiem karpiowania był przesądzony, gdyby nie jedno małe ale... Musiałem sobie odpowiedzieć na jedno zasadnicze pytanie. Co w razie niepowodzenia? Zdawałem sobie sprawe że przygotowanie od strony technicznej mam jako tako zapewnione, jednak co dalej?
Prześladowała mnie myśl, że istnieje duże prawdopodobieństwo w postaci braku efektu wynikającego z mojej niewielkiej wiedzy w zakresie karpiowania. Metoda uznawana przeze mnie dotąd za wygodną, już przed rozpoczęciem sezonu okazała się bardziej wymagająca niż w moim dotychczasowym przekonaniu. W tym momencie wielu wędkarzy powiedziałoby mi że zabieam sie za coś o czym nie mam wystarczającego pojęcia. Sęk w tym, że ja uważałem swoją wiedzę za wystarczającą a problem był innego rodzaju. Zastanawiałem się czy moje postanowienie, jakim było poświęcenie całego sezonu na poznanie karpiowania, przetrwa w przypadku długotrwałego braku brań. Potrzebowałem kogoś kto mógłby mi powiedzieć jasno i szczerze - „Robisz wszytko ok, musisz być cierpliwy i wyczekać rybę“ . Z drugiej strony miałem świadomość, że mogę spędzić nad woda wiele godzin popełniając ciągle jakiś mały błąd oddalający mnie od sukcesu. Nieświadomość mogła mnie zniechęcić raz na zawsze...
Początkowo planowałem wędkowanie z moim kolegą który od kilku ładnych lat towarzyszył mi nad wodą. Los jednak pokierował moimi planami zupełnie inaczej, a ja zostałem sam ze swimi ambicjami. Zdawałem sobie sprawę że zasiadka jaką przewidywałem na długi majowy weekend, stoi pod znakiem zapytania. Zima się przeciągała a perspektywa spędzenia samemu kilku dni nad Wisłą, nieco mnie przerastała... Wtedy znalazł się ktoś, kto wyciągnął do mnie pomocną dłoń. Za pośrednictwem portalu wędkuje.pl poznałem Mirka, który nie dość że na karpiowaniu połamał zęby, to jeszcze z chęcią przyjął moje zaproszenie do wspólnego wędkowania.
Wspomniany termin zbliżał się nieubłaganie a moje wyobrażenie o nęceniu i wyborze odpowiedniego miejsca, zmieniało się z każdą radą nowego mentora. Co prawda wybór Wisły jako akwenu pozostawał bez zmian, jednak miejsce zostało zmienione diametralnie. Okazało się że przy dłuższym nęceniu które miało trwać kilka dni, nieodzowny jest wolniejszy nurt. Jako kompletny nowicjusz nie miałem podstaw by dyskutować z tym argumentem. Mirek postanowił sprawzić ukształtowanie dna przy pomocy echosondy, na widok której przypomniałem sobie wszytkie słowa krytyki jakie wygłaszałem w jednym z moich wpisów. Wybrane miejsce okazało się być jak najbardziej odpowiednim a ja swój sceptycyzm kierowany do wędkarskiej elektroniki postanowiłem zachować w sobie. Przemogłem w sobie niechęć, kierując się myślą że oto dane mi jest poznać nową metodę w całej jej okazałości.
Odetchnąłem z ulgą kiedy uświadomiłem sobie fakt iż mogę się dużo od Mirka nauczyć przez choćby ten jeden weekend. Wiedziałem też że zna on moje dotychczasowe zdanie na temat elektronicznych gadżetów pomagających w łowieniu karpii. Nic o tym nie wspominał, jednak wiedziałem że ma zupełnie inne doświadczenia w tej kwestii. Z czasem dowiedziałem się więcej o tym, co spowodowało, że postanowił wybrać się ze mną na ryby. O tym jednak później... Kiedy Mirek zapytał mnie, czy mógłby z nami zasiąść ktoś jeszcze, dotarło do mnie że ten weekend nie będzie dla mnie tylko lekcją. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem że jedziemy na karpie! Nie wahałem się ani chwili, gdyż jasną sprawą było dla mnie, że im więcej doświadczonych karpiarzy poznam, tym łatwiej będzie mi nabrać wiary w sukces. Na dzień przed łowieniem poznałem Marka, który sprawiał wrażenie równie doświadczonego karpiarza jak Mirek. W końcu nadszedł dzień wędkowania. Każdy zajął swoje miejsce i nie pozostało nam nic innego jak tylko czekać. Pierwszy dzień przyniósł dwa brania na wędki Marka, te jednak okazały się puste. Pogoda nie rozpieszczała. Silny wiatr a później deszcz nękał nas nieustannie. Temperatura dawała nam do zrozumienia że wiona ma dopiero nadejść a nasze brania były rzadkie i delikatne.. W sumie nasza zasiadka trwała 5 dni i nie przyniosła efektu w postaci złowionej ryby, jednak ja zdobyłem w tym czasie plecak cennych rad. Ktoś mógłby powiedzieć że pewnie skutecznie zniechęciłem się do karpiowania... Nic bardziej mylnego! Godziny rozmów z Mirkiem i Markiem, spowodowały że przekonywałem się do tego rodzaju wędkarstwa coraz bardziej. Zrozumiałem że na tak długich zasiadkach, elektronika to zaledwie pomoc nie gwarantująca złowienia ryby. Zrozumiałem że i w tej metodzie trzeba się nieźle nakompinować, aby złowić wymarzonego karpia czy amura. Dzisiaj po całym sezonie mogę powiedzieć nawet więcej. Ta metoda wymaga jeszcze większego wysiłku niż te znane mi dotychczas...
W późniejszym czasie próbowałem wędkować sam, zazwyczaj z marszu lub na krótkich, jednodniowych wypadach. Przez kolejne dwa miesiące, szedłem w zaparte że uda mi się samemu złowić karpia na kulkę. Ciągle jednak nie udawało mi się tego dokonać. Moi nowi koledzy z sukcesami łowili na zbiorniku do którego akurat moja podstawowa składka mnie nie upoważniała. Z czasem wybraliśmy się razem na staw, w którym nikt z nas jak dotąd nie próbował łowić. Wiedzieliśmy że są tam interesujące nas okazy ryb, jednak i tam spędzone dwa pełne weekendy nie przyniosły efektu. Dla mnie jednak najważniejsze było to, że dobra atmosfera nad wodą powodowała planowani kolejnych wypady już całkiem spontanicznie. Ciekawy jestem czy wystarczyłoby mi wytrwałości, gdybym do tej pory łowił sam z takim efektem jak dotychczas? Sytuacja przedstawiała się na tyle fatalnie, iż nie dość że ja nie mogłem złowić nic sensownego to i chłopaki zaczeli żartować o wiszącym nade mną fatum, które przeszło również i na nich. Nie można było poddawać się bez walki, jednak zawodziły wszelkie zestawy, aromaty i głębokości. Dwa złowione leszcze na przełomie dwóch tygodni nie satysfakcjonowały nas w żadnym stopniu. Mirek nawet zaczoł obawiać się o moją wiarę w skuteczność poznawanej przezemnie metody.
Wtedy pojawił się pomysł aby wrócić na naszą wiosenna miejscówkę. Zaczynał się sierpień a ja nadal byłem bez ryby. Postanowiliśmy że jest to bardzo dobry moment, by Wisła dała nam drugą szanse na sprawdzenie jej pływających mieszkańców. Zaczęliśmy codziennie o stałej porze sypać gotowana kukurydze i około 1 kg kulek. Po kilku dniach zasiadaliśmy na kilkugodzinne próby. Narastał w nas optymizm, gdy okazło się że około godziny 22 sygnalizatory zaczynały wydawać nieśmiałe pisknięcia. Nie przerywaliśmy nęcenia zmieniając tylko jedną rzecz. Odstawiliśmy kukurydzę, zostając jedynie przy sypaniu kulek. W końcu nadszedł dzień dłuższej zasiadki. Marek nie mógł się z nami wybrać a Mirek był tylko do soboty. W planach mieliśmy być od piątku do niedzieli jednak ostatnią noc łowiłem sam. W sobotę udało mi się złowić dwa małe klenie, które nieco podniosły mnie na duchu. Ostatniej nocy postanowiłem założyć kulkę która przyniosła mi efekt w postaci wspomnianych kleni. Położyłem się do namiotu w przekonaniu że nic szczególnego i tak pewnie się nie wydaży. Zmęczenie nie pozwalało mi dlużej czuwać a sygnalizatory nabrały dla mnie zupełnie innego znaczenia. Około 3 w nocy obudził mnie chyba najpiękniejszy dźwięk dla wędkarza. Brzmienie wolnego biegu w połączeniu w z sygnałem dźwiękowym, grały dla mnie melodię na którą czekałem niemal 4 miesiące. Podbiegłem, zaciąłem i już wiedziałem że tym razem to może być mój upragniony karp. Moje przeczucia okazały się słuszne, kiedy przy brzegu zauważyłem grzbiet całkiem sporego sazana. Ogarnęła mnie wielka radość połączona z obawą o bezpieczne wyjęcie karpia z wody. Pierwszy w życiu karp złowiony na kulę, w dodatku podbierany samemu... Piękna sprawa pomyślałem! W końcu się udało i moja zdobycz znalazła się w podbieraku. Radość była tym większa, kiedy przypomniałem sobie o wędkarzu który łowił w pobliżu a w konsekwencji pomógł mi zrobić historyczne zdjęcie. 10 kg to waga której się nie spodziewałem w pierwszym sezonie. Dodatkową satysfakcją był fakt, że karp został złowiony na własnoręcznie wykonanego D-riga z metalowym okiem. Oczywiście ryba wróciła do wody, a moja cierpliwość została nagrodzona. Kiedy uświadomiłem sobie ile ten okaz kosztował mnie wysiłku, zacząłem patrzeć na karpiowanie w zupełnie innym świetle niż jeszcze rok wcześniej. W późniejszym czasie często rozmawiałem o tym fakcie z Mirkiem, który jak mi się wydaję, obrał sobie za cel uświadomienie mnie że błędnie postrzegałem metody karpiarzy.
Wracając do sezonu, później poszło już tylko z górki.
Kilka dni później podczas kilkugodzinnego łowienia, trafił mi się również amur o identycznej wadze 10 kg. Ciągłe nęcenie przyniosło nam efektyna kolejnym wypadzie w postaci 10kg karpia u mnie i 12kg u Mirka, . W późniejszym czasie Mirkowi trafił się również amur 20 kg, za Marek został mistrzem w łowieniu kleni. Jak zawsze, ryby po zrobieniu fotki całe i zdrowe wróciły do wody.
Można powiedzieć że w końcu się odkuliśmy, jednak to był dopiero sierpień a my mieliśmy jeszcze na uwadze jedno wspaniałe łowisko, na którym wędkowaliśmy przez całą jesień. O tym jednak opowiem innym razem, ponieważ z tym łowiskiem powstała kolejna historia naszego wspólnego wędkowania.
Dziś mogę powiedzieć że karpiowanie to metoda która porwała mnie bez reszty. Kolejny sezon nie może być już inny. Dzięki Mirkowi i Markowi dowiedziałem się, jak wielką trzeba posiadać wiedzę by móc zajmować się właśnie tą technika i jak wiele jeszcze mi do nich brakuje.. Dzięki chłopaki za wszystko!
[/p]