Karp na skale
Roman Dryk (Rodryk)
2012-07-02
Łowiliśmy w dwóch turach na dwóch stawach - dzikim - jak to określił Prezes Koła Nr 16 i zagospodarowanym. Dziki staw okazał się być atrakcyjnym ze względu na różnorodność. Zależnie od umiejętności czytania wody łowione były uklejki lub duże płotki, albo tylko obserwowane dorodne okonie. Sprawdzały sie bat i laska. Staw zagospodarowany - według uzyskanych informacji, słynął z obsady dużymi rybami, a konkretnie karpiem, linem i karasiem. Dlatego bolonka wydawała się być odpowiednia.
Wylosowałem stanowisko nr 13. Nie jestem przesądny, ale jakoś euforia odeszła. Na miejscu okazało się, że brzeg jest stromy, do wody jest ponad 3,5m i mój długi podbierak ledwie jej dotyka. No, może nie będzie potrzeby go używać pomyślałem i zaraz przegoniłem tę myśl. Sprawdziłem wodę. Jest jakaś głęboka, do 4,5 m. Ale blisko brzegu jest tylko 2,5m głębokości. To całkiem dobrze, tu powinienem trafić karpia, bowiem patrząc na kamieniste dno wykluczyłem obecność lina. On zapewne bytuje po przeciwnej stronie, przy szuwarach.
To założenie z karpiem na 2,5 m nie sprawdziło się. Przez 30 minut nie miałem żadnego brania. Dlatego zszedłem z zestawem na głęboką wodę. Nie czekałem długo, bowiem spławik się zanurzył i z trudem, ale wyholowałem z ponad 4 metrów karasia srebrzystego. Po dłuższej chwili był drugi i trzeci. Wszystkie żerowały przy kępie roślinności zanurzonej, która przy drugim karasiu juz sie częściowo wyrwała, a przy trzecim całkowicie. Dlatego karasie odeszły. Szukałem ich energicznie w polu nęcenia i poza nim, ale one zagościły u moich sąsiadów.
Łowili na przemian ten po lewej i ten po prawej, przy czym ten po lewej więcej, bo aż ociekał karasiami. Znowu przypomniałem sobie, że trzeba ryby szukać i ponownie zarzuciłem w polu nęcenia. Spławik ustabilizował się, a po chwili zaczął wolno zanurzać się i odchodzić na jeszcze głębszą wodę. Zaciąłem i poczułem rybę. Oderwała się od miejsca pobytu i szybko szła pod powierzchnię, po czym wystrzeliła pionowo nad wodę ukazując całą swą wielkość i złoty kolor, który czynił ją w moich oczach królewską.
To był karp, a w zachowaniu pstrąg. Zadziwił mnie tym, że się nie urwał. Po opadnięciu do wody odjechał jak na karpia przystało. Nie była to dla mnie nowość i dlatego zacząłem zachowywać się jak żółw, żeby karpia nie stracić. Trzymając w prawej ręce wysoko uniesiony kij, powoli lewą chwyciłem sztycę podbieraka, przysiadłem ją, żeby nie wpadła mi do wody i wolno zsunąłem się po skarpie, żeby uzyskać możliwość operowania podbierakiem w wodzie.
Na ten moment musiałem jednak poczekać. Holowałem, a on wybierał żyłkę i trwało to ze 20 minut. Wreszcie powoli dał sie wprowadzić do podbieraka i tu wypiął sie z haka. Co za szczęście, że go mam, ale, ale jeszcze nie do końca. Trzeba karpia włożyć do siatki, a ta chociaż ma 3,5 m długości, to i tak znajduje się w połowie odległości mojego stanowiska od linii wody. Nie ryzykowałem przełożenia ryby ręką. Przerzuciłem z podbieraka do siatki. Na tym zasadniczo wędkowanie się zakończyło. Karp zanadto zamieszał w wodzie.
Przy stole sędziowskim okazało się, że ważył 2,60 kg i był największą rybą zawodów, za co przewidziano puchar. Słońce świeciło coraz jaśniej, a puchar jechał do Krakowa. Warto brać udział w życiu koła wędkarskiego. Rodryk.