Był sobie boleń
Mariusz Kościelski (kostekmar)
2010-02-06
Działo się to w latach osiemdziesiątych poprzedniego stulecia. Przyznacie, że brzmi zachęcająco, jakby działo się to prawie sto lat temu, ale jak wielu z Was należę do pokolenia z przełomu wieków. Nie mówię, że jestem podstarzałym zrzędą, ale już troszkę życia przeszło. Przeszło z tym właśnie wspomnieniem polowania na bolenia. Pierwszego, jedynego i największego jak do dnia dzisiejszego.
Jak co roku wyjeżdżałem z kolegami pod namiot, do pobliskiej miejscowości Krępsko koło Piły oddalonej o 14 km od mojego miejsca zamieszkania, nad stare pożwirowe wyrobisko. Pieczę nad tym akwenem miało koło PZW, do którego należałem. Zarybiane karpiem i linem, a z pobliskiej Gwdy zadomowiły się tam okonie, płocie, wzdręgi, szczupaki, klenie i bolenie. Braliśmy ze sobą wędki, zanęty, przynęty i coś do przeżycia – wszystko to w plecaki i na rowery. Obozowisko zostało szybko rozbite, wędki przygotowane i pobieglismy na pobliskie kąpielisko. Niedaleko pomostu bolenie ganiały drobnicę aż po sam brzeg. Ze skarpy, po przeciwnej stronie zbiornika, widać było piękne kluskowate cielska z czerwonymi płetwami. Dorodne klenie majestatycznie szukały pożywienia przy powierzchni. Łowiliśmy tylko wzdręgi i płotki, czasem jakiś pasiaczek się uwiesił. Dręczyła mnie myśl o złowieniu takiego okazu, jaki widywałem każdego dnia. Obmyślanie sposobu przechytrzenia okazu spędzała mi sen z oczu.
Pewnego poranka wyszedłem na pobliską, malutką plażę aby lekko się opłukać i stanąłem jak wryty. Na przewężeniu, niedaleko wysepki, krążył całkiem niezły boleń. Jednak jak to na bolenia przystało, szybko czmychnął w otchłani. O dziwo, rytuał ten powtarzał się zawsze mniej więcej w tych samych godzinach. Coraz bardziej zaczęło mnie to irytować. Jak go przechytrzyć? – zastanawiałem się bezustannie. Żywczyk to jest to. Ale cóż, spławik go płoszy tak samo jak siedzenie w pobliżu wody.
– EUREKA – mam sposób!!! – po kilku dniach dotarło do mnie.
Złowiłem na podrywkę kilka małych żywczyków. Przygotowałem zestaw. Tym razem nie miał przyponu ani spławika. Bezpośrednio do żyłki głównej zawiązałem haczyk i w odległości około 60 cm zawinąłem taśmę ołowianą, aby żywczyk nie wychodził do powierzchni. Poszedłem w miejsce znajdujące się na jego „szlaku żeglugowym”. Dochodząc do wody spłoszyłem delikwenta. Właśnie przemierzał swoją trasę.
– Szlag by to trafił – cisnąłem niezadowolony pod nosem.
No cóż, bywa i tak. Założyłem żywczyka i rzuciłem zestaw do wody w pobliżu jego „szlaku żeglugowego”. Wędkę położyłem z dala od brzegu i schowałem się w pobliskich krzakach tak, aby mieć wszystko na oku. I czekałem na cwaniaczka.
Po kilku minutach zjawia się jegomość, ale przechodzi obok i opływa wysepkę.
– Poszedł w diabły – pomyślałem sobie.
– To już koniec mojego polowania – dodałem po chwili.
Jednakże delikwent zjawia się niespodziewanie. Serce zaczyna walić jak dzwon. Ryba zatacza krąg wokół martwej już prawie rybki i zatrzymuje się na moment. Obserwując to wszystko nie mogę uwierzyć, że takie chwile mogą nakręcić moje gałki oczne, niczym 'Canon' ze stabilizacją obrazu i automatycznym zoomem. Więc dalej do rzeczy. Po chwili, widzę jak rapa wciąga rybkę do pyska i powoli, majestatycznie odpływa z miejsca zbrodni. Czekam z zacięciem.
– W końcu Cię dopadłem dzwońcu – burknąłem do siebie.
Jak tylko ryba wzięła kurs za wyspę, natychmiast zaciąłem. Jest, w końcu jest na kiju, mój wymarzony boleń. Boleń, którego udało mi się przechytrzyć. Po kilkunastu sekundach rapa wylądowała na brzegu.
Wsiadłem szybko na rower i popedałowałem do domu. Tak specjalnie pedałowałem 14 km, po to, aby pochwalić się przed ojcem. No i udało się. Nie pamiętam ile mierzył, ale miał 1,35 kg i wylądował w zalewie octowej. Jeszcze tego samego dnia wróciłem tam skąd przybyłem, ale z myślą o przechytrzeniu klenia. Tak, jednego z tych, które też - jak bolenie - dostojnie sobie pływały. Niestety, ale nie mogłem znaleźć sposobu. Tym razem doznałem porażki. Takie oto były moje początki z prawdziwą sztuką wędkowania.