Karp nie tylko od święta â fakty i mity
Paweł Oglęcki (oglecki)
2009-12-22
hotele dla koni
Karp – tucznik
Z naukowego punktu widzenia można powiedzieć, iż karp powstał na drodze poliploidyzacji, czyli zwielokrotnienia materiału genetycznego istniejącego niegdyś gatunku, swojego bezpośredniego przodka. Karp pochodzi ze zlewisk Morza Czarnego, Aralskiego i Jeziora Kaspijskiego. Został on bardzo wcześnie udomowiony, pierwsze wzmianki na jego temat pochodzą już od Arystotelesa, z IV wieku p.n.e., a potem od Pliniusza – I wiek p.n.e., który pisał o karpiu jako o rybie wówczas powszechnie hodowanej. Do Europy trafił na początku naszego wieku, ale jego droga do Polski, zdaniem większości badaczy, przez Czechy i Bramę Morawską trwała dosyć długo. Pojawiają się tu rozbieżne dane – jedni wskazują na XII, inni na XIII wiek. Zgodność panuje co do tego, że stało się tak dzięki mnichom, którzy cenili mięso karpia jako znakomite danie postne.
Popularność karpia wtedy, podobnie jak dziś, była efektem bardzo smacznego mięsa i bardzo szybkich przyrostów. To jest ryba hodowana przede wszystkim na mięso. Rozprzestrzenianiu się gatunku sprzyjało m.in. wymywanie stawów w efekcie wysokiego stanu wód, a potem zarybienia zbiorników przed zawodami.
Można zaryzykować stwierdzeniem, że karp jest tucznikiem, po prostu pod wieloma względami przypomina świniowate, nawet biorąc pod uwagę żerowanie. Karpie szukając pokarmu wbijają pyski w muł i ruszają do przodu, identycznie jak dziki. Nic więc dziwnego, że nie jest ulubieńcem gospodarzy wód, ponieważ powoduje nadmierne zamulenie zbiorników.
Zabójstwo na raty
Wraz z upowszechnieniem się karpia w naszych wodach, który urósł do rangi niezwykle atrakcyjnej ryby zwłaszcza podczas zawodów, pojawił się problem ich wypuszczania. Oczywiście na pewno nie dlatego, że karpiarze byli wędkarzami o szczególnej etyce, ale dlatego, że karp nie odbywa u nas praktycznie naturalnego tarła, więc ryba wyłowiona nie zostaje zastąpiona przez następną. Z tego względu tak bardzo ostrożnie postępują ze złowioną rybą, stąd stosowane przez nich maty karpiowe, specjalne preparaty do dezynfekcji ran po haczykach. Mają one zwiększać prawdopodobieństwo, że wypuszczona ryba przeżyje, co jednak nigdy nie jest stuprocentowe.
Warto podpatrzyć zachowanie zawodowych karpiarzy, którzy starają się w ogóle nie dotykać ryby, ponieważ każde dotkniecie wiąże się z pozbawieniem jej ochronnego śluzu, możliwością zdarcia łuski. To natomiast powoduje powstanie ogniska zakażenia. Jeśli skumulujemy te wszystkie niekorzystne dla niej czynniki – ryba jest całowana, przenoszona itp., to nie ma dużych szans na przeżycie. Najgorszy fakt, o którym często zapominamy jest natomiast taki, że ryba będzie przez ten czas tam dogorywała, zakażając inne ryby, inne karpie. Przeniesie się choćby pleśniawka. Dlatego nie mogę się nadziwić, gdy widzę np. Pana Prezydenta, który pod okiem kamer wyrusza w zimę do Łazienek, by tam symbolicznie wyrzucić karpia do wody. To nic innego, jak zabójstwo na raty. To nie ma żadnego sensu, bo ta ryba ma minimalne szanse na przeżycie. Mówiąc krótko – przyniesie negatywne konsekwencje dla populacji ryb w danym zbiorniku.
Można wypuszczać karpie, tak jak każdą inną rybę, wiedząc jednak kiedy i jak to robić. Ma on to nieszczęście, że stał się rybą wigilijną, w związku z czym wszelkie happeningi i akcje ekologiczne mające m.in. na celu ich masowe wypuszczanie do wody, przypadają na zimę. A wtedy karp nie czuje się dobrze. Ludziom wydaje się, że ryba w wodzie natychmiast ożyje, ale samo doprowadzenie temperatury ciała ryby do równowagi trwa długo. Najprawdopodobniej ta ryba i tak zginie. Ekolodzy powtarzają, że po dobie ta ryba dojdzie do siebie, ja osobiście nie znam żadnych naukowych badań, które by to potwierdziły. Dlatego wypuszczanie wigilijnych karpi to chory pomysł.
Lepszy żywy czy martwy?
Innym, równie kontrowersyjnym, tematem jest sprzedaż żywych karpi w okresie przedświątecznym. Do końca nie wiadomo, dlaczego kupujemy wyłącznie żywe karpie. Pewne jest, że Polacy mają bzika na punkcie świeżej ryby i w zasadzie nie ma się czemu dziwić, ponieważ wielokrotnie jesteśmy oszukiwani przez handlowców, którzy wciskają nam towar drugiej czy trzeciej jakości. Niewiele osób zastanawia się jednak w tym momencie jaki ból przeżywają te męczone w minimalnej ilości wody karpie.
Najbardziej zastanawia mnie fakt, że ci sami ludzie, którzy najpierw tłoczą się w kolejkach po żywą rybę, potem przeżywają katusze w związku z koniecznością jej zabicia. Często w tym czasie zdążą się z nią zaprzyjaźnić, dzieci nadają imię, potem szykują specjalnie wannę, żeby miała gdzie pływać… Jeśli już musimy pozbawić życia sporą bądź co bądź rybę, zróbmy to w sposób jak najbardziej humanitarny. Szybkie i mocne uderzenie drewnianą pałką w głowę – żadnego podcinania łuków skrzelowych itp. okropieństw. Każdy wędkarz powinien umieć zabić rybę – to jakby nie było element naszego hobby, choć mam wielki szacunek dla „no-killowców”, wypuszczających wszystko, co złowili.
Osobiście widzę jedno światełko w tunelu, które być może sprawi, że okrutna tendencja ulegnie kiedyś zmianie. Chodzi o poprawę sytuacji ekonomicznej w Polsce. Niestety jest tak, że pamiętamy czasy, kiedy trzeba było masowo uderzać do sklepów, gdy przywieźli ryby, bo potem ich po prostu nie było. W sytuacji, kiedy będziemy mogli spokojnie pójść do marketu w wigilijny ranek i kupić karpia, nie będzie zależeć nam na tym czy jest on żywy czy martwy. Będzie liczyła się wyłącznie świeżość, a tą łatwo rozpoznać tak samo jak w przypadku każdej inny ryby. Niestety, większość naszego społeczeństwa to nie wędkarze i nie miłośnicy przyrody, dlatego na te zmiany przyjdzie nam poczekać zapewne jeszcze długo.
wysłuchała Martyna Mikulska