Wrześniowa wyprawa na dorsze

/ 6 komentarzy / 9 zdjęć


- RADOSNE OBLICZE – 

Pod koniec września zadzwonił do mnie Stachu i oświadczył, że jedziemy na dorsze. Uznałem to za wspaniały pomysł. Nigdy nie byłem na otwartym morzu, a tym bardziej na połowie dorszy. Ekscytacja i ton, z jakim wypowiadał to Stanisław nie pozwolił mi odmówić. Przypomniałem sobie jednak, że mogę mieć w tym czasie wyznaczony dyżur w Pogotowiu Ratunkowym. Ustaliliśmy, że jakoś to załatwię, zamienię i na pewno pojedziemy razem. Przez cały sezon byłem wiernym towarzyszem Stasia w większości połowów: dwu, lub trzykrotnie na zawodach kołowych i kilka razy ze spinningiem na Narwi i Zalewie. Wpadaliśmy też czasami nad Wisłę, również ze spinningami. Był wtedy dla mnie wyrozumiałym nauczycielem, który tłumaczył mi większość znanych tylko sobie tajników połowu ryb, przeważnie drapieżnych, bo tylko takie nas właściwie interesowały.  

Nie mogłem zostawić go teraz, aby sam łowił dorsze. Za kilkanaście godzin zadzwonił do mnie, i z radością oświadczył, że sprawdził grafik i nie mam w tym czasie dyżuru. Ucieszyłem się jak dziecko i od tego momentu zaczęliśmy planować całą wyprawę. Przy najbliższej okazji obgadaliśmy wszystko. Zaproponowałem, że pojedziemy moim samochodem. W piątek 3 października Stanisław miał dyżur. Pojechałem na Ursynów, odebrałem go z pracy i wpadliśmy po sprzęt i oczywiście Bolesława, który tak jak ja towarzyszył Stasiowi w większości wypadów. Drogę pokonaliśmy bez problemu. Jak, na niecałe 500 kilometrów do Władysławowa droga polegała na tym, aby jechać prosto, dopiero pod koniec wykonałem kilka manewrów skrętu w lewo lub prawo. Rozpakowaliśmy się i przed pójściem spać oglądaliśmy dziwny film o rytualnym pożeraniu ludzi, gdzieś głęboko w Indiach. Plemienny szaman upodlony jakimś narkotykiem zażerał się ludzkimi szczątkami, w celu otrzymania proroczych wizji od bogów. Jak na ironię nie czułem się po tym przygotowany do zaśnięcia, ale zmęczenie wygrało. Bolesław w nocy chrapał. Przebudziłem się na chwilę, kiedy wydawał odgłosy, jakby rżnął drzewo w lesie. 

Pobudka, jak w wojsku - 5:30. Stanisław zaparzył kawę, wyprowadził Bolesława na porannego klocka, po czym pojechaliśmy do portu. Ubraliśmy się w ciepłe kombinezony, wzięliśmy sprzęt i poszliśmy na jacht Marinero. Oprócz nas, na łodzi było jeszcze czterech fanów połowów dorszy, z Kapitanem Mariuszem włącznie. Pogoda była wymarzona: bezchmurne niebo, słońce, spokojna woda i o dziwo dość ciepło. Ja, jako niedoświadczony morski wędkarz (praktycznie debiutant), na początku uważnie obserwowałem najpierw mojego mentora, słuchałem jego uwag. Starałem się nie przynieść mu wstydu. Wszyscy, łącznie ze Stanisławem zaczęli już wciągać na pokład ryby, a we mnie narastał smutek, rozgoryczenie i poczucie bezradności. Nawet przyszła mi do głowy myśl, że tego dnia nie złapię ani jednej ryby… Nieoczekiwanie i mnie udało się złapać pierwszego dorsza. Nie był okazały, ale pierwszy, jakiego pojmałem w życiu. Poprosiłem kapitana jachtu, by zrobił mi fotografię z tym okazem.
Mozolne spuszczanie przynęty, pukanie o dno i wciąganie. Ćwiczyłem tę technikę i za każdym rzutem czułem się w tym coraz pewniej. Oczywiście wszyscy łapali więcej ryb ode mnie. Większość, a praktycznie, to wszyscy łapali z przywieszkami. Ja, na samego pilkera. Cieszyłem się bardzo z każdej wyciągniętej ryby. Stanisław, jako profesjonalny nauczyciel za każdym razem chwalił moje postępy i mobilizował do dalszej pracy. Marinero odwiedzał ciekawe miejsca i wpatrywał się w echosondę w poszukiwaniu skupisk ryb, tzw. ładnych „zapisów”. W końcu, kiedy je dostrzegł, na pokładzie działa się (na hasło kapitana) rzecz magiczna. Pozornie ospali wędkarze nagle się ożywiali i każdy w pośpiechu chwytał za swoją wędkę i czym prędzej spuszczał przynętę na dno. 

Z rufy przenieśliśmy się ze Stanisławem na dziób łodzi (on sam twierdzi, że był tam pierwszy, a ja widząc, że łapie ryby, bezczelnie dołączyłem do niego zabierając mu świetne miejsce), gdzie mieliśmy więcej swobody w rzutach. Marinero wynalazł świetne miejsce, głębokie na około 60 metrów. Za każdym spuszczeniem przynęty miałem branie i wyciągałem piękne dorsze. Stanisławowi szło trochę gorzej, żeby nie powiedzieć fatalnie. Gdy wyciągałem rybę za rybą Stanisław przejawiał objawy zazdrości…. A to groził wyrzuceniem mnie za burtę, a to próbował przepędzić w inną część łodzi… – cały Stasio. Podobała mi się ta zabawa i za każdym razem, gdy holowałem rybę mówiłem do niego, że to chyba wielki okaz, przedwojenna matka ze swastyką na boku i porośnięta mchem, taaaaaaaka wielka!!!!!! Stanisław tylko zgrzytał zębami i ze znanym wszystkim urokiem rzucał kilka ciepłych słów. Jobów znaczy. W końcu branie i u Staśka. Szczytówka drży, wędka się gnie i on nareszcie w swoim żywiole. Ściąga rybę, lecz nie robi tego jak ja. Ściąga ją z elegancją, wręcz wytworzył specjalny ceremoniał, by przeżywać to jeszcze dokładniej. Powoli i z gracją. Nie mogłem się powstrzymać i szybko zrobiłem mu telefonem zdjęcie. Gdy wyciągnął rybę na pokład powiedziałem do niego - „Stasiu, na zawsze zachowam w sercu Twoje radosne oblicze”. I tak się stało. Najmocniejsze wspomnienie z tej wyprawy to radosne oblicze Stacha podczas ceremonii holowania ryby. Błysk w oku, uśmiech i wręcz dziecięca radość…. Tak jakby cały świat się zatrzymał specjalnie na tę chwilę, specjalnie dla niego. Przyznał się w między czasie, że ma świadomość, iż jest paskudnie zazdrosny, gdy ktoś łapie ryby, a on nie. Ale ja nie postrzegam tego jako wadę. Po prostu taki jest. Pewnie nie on jeden. Następne łowiska nie były już tak obfite jak poprzednie, ale Marinero robił wszystko by znaleźć ryby. Zapisy, znaczy.
Po południu urwałem przynętę (superłowną, przepiękną, błękitną molwę) o zaczep, który spoczywał na dnie Bałtyku. Poszła też w cholerę prawie cała plecionka, jaką miałem na kołowrotku. Stanisław był na to przygotowany. Dał mi multiplikator z żółtą plecionką, grubą jak palec. Noworodka, znaczy. Wszyscy niedowierzali, abym coś na to złapał. Jakież było ich zdziwienie i zazdrość, kiedy wszyscy rzucali i nie znajdowali ryby, a ja za każdym razem wyciągałem błyszczące dorsze. Na żółtą plecionkę grubą, jak palec. Noworodka. Potwierdziły się wtedy słowa Staśka, – „Co, oni pi…dolą, to jest moja najlepsza plecionka na dorsze, mam ją od zawsze”.  

I tak oto na tle niepowodzenia innych wypracowałem wynik. Bardzo dobry, i nie chwaląc, się: najlepszy na łodzi!
Połowy trwały cały dzień. Każdy z nas złowił swoją partię wyznaczonych przez los ryb. Solidny limit. (??) Taki przedwojenny, kiedy, to ryb w morzach było pod dostatkiem. Wszyscy wróciliśmy zmęczeni i spełnieni. W porcie, standardowo sprzątanie i pakowanie bałaganu. Po powrocie do wynajętego mieszkania ogarnęliśmy się trochę, spakowaliśmy i postanowiliśmy wracać do Warszawy. Zanim odjechaliśmy, to wpadliśmy na „bajerę” do pokoju naszych towarzyszy z rejsu. Podsumowaliśmy niesłychanie owocny wyjazd i zeżarliśmy troszkę kiełbasy z dzikich zwierzątek, które upolował własnoręcznie Wojtek, współuczestnik wyprawy na łownej Marinero. Po drodze zajechaliśmy na pyszny żurek. Stanisław prowadził auto do Warszawy i o mały włos, a byśmy nie dojechali. W odpowiednim momencie przypomniałem, że musimy zatankować, ale Stanisław uparł się zrobić to na stacji przy autostradzie. Każdy wie, (ale, nie on), że w stronę Łodzi jest tylko jedna lub dwie stacje benzynowe, które już z resztą minęliśmy. Kiedy dojechaliśmy na stację (było to już na trasie w kier. Warszawy), która była obowiązkowo przy głównej drodze, (!) komputer pokładowy migał wszystkimi możliwymi wskaźnikami, a na liczniku wyświetlała się wartość 1km !!!!! Tak, zostało nam paliwa na 1 km …
Do domu dotarliśmy bez problemu w środku nocy. Zmęczeni, ale szczęśliwi i spełnieni. Ciekawe, czy na kutrze też idzie tak sobie połapać? Tak, żeby bolały kości i mięśnie od holowania bursztynowych ślicznotek: wzdętych i obżartych różnym paskudztwem unoszącym się nad dnem Bałtyku. Bo wypluwały one na pokład przeróżne stwory, takie, których nigdy bym nie zobaczył, gdybym się nie wybrał się na wypad z Marinero – Łowczym. Może wyskoczę z towarzystwem z koła na listopadowe łowy? Spróbuję.  

Dziś minął już ponad miesiąc od morskiej wyprawy. Ale dopiero teraz mogę w pełni dostrzec walor tej przygody. Mój najlepszy przyjaciel z pracy, Stanisław zaciągnął mnie 500 kilometrów od domu, żeby przed moim wyjazdem z Polski (na stałe) pokazać mi jak to jest, kiedy silna, duża ryba walczy o pozostanie w toni morza. Poznał mnie z ciekawymi i fajnymi ludźmi, z którymi nie czułem się jak nowicjusz, tylko ktoś równy. W końcu, jako starszy opiekował się mną nawet podczas jazdy samochodem – mógł zasnąć i odpocząć po 12 godzinach pracy w Pogotowiu Ratunkowym, ale tego nie robił, czuwał obok, zagadywał.  

Stachu jest jednym z nielicznych wędkarzy, którego zasady nawet mnie doprowadzają czasami do wściekłości. Chodzi tu o rozmiar ryb: ta za mała, ta za duża. Tu nie palić, tam nie rzucać petów, tu nie deptać, tam posprzątać, itd. Ale, jest to jedynie dowód na jego ogromny profesjonalizm. Stanisław swoim obecnym działaniem nie myśli o dzisiejszym dniu, ale i o przyszłych. Przewiduje i stara się nie ingerować w żaden sposób w środowisko naturalne, martwi się, aby nasze potomstwo mogło się cieszyć tym dziedzictwem tak jak on. Jest to godne naśladowania.
Na koniec słów kilka, ale bardzo prywatnych:
Stasiu chcę, żebyś wiedział, że jesteś przede wszystkim moim przyjacielem, ale też jesteś moim mistrzem wędkarskim. Nauczyłeś mnie wszystkiego, co sam potrafisz. Nie jestem może zbyt pojętnym uczniem, ale na pewno wiesz, że się staram. Wiem, że wystarczy Ci spojrzenie na moją twarz i już wiesz, co chcę powiedzieć, albo, w jakim stanie emocjonalnym jestem. Chciałbym, żeby każdy miał tak dobrego przyjaciela.
Dziękuję wszystkim kompanom za udane połowy. Marinero, niezły z Ciebie „Łowczy”. Masz, chłopaku instynkt i smykałkę. Mariusz, dziękuję.

Autor: Wypasiony Paramedyk, czyli Arkadiusz Kozioł

 


4.7
Oceń
(19 głosów)

 

Wrześniowa wyprawa na dorsze - opinie i komentarze

StachuStachu
0
Jak polerka, to polerka. Szkoda, że wyjeżdżasz, drogi Arkadiuszu. Nasze ratownictwo traci wartościowego, nietuzinkowego fachmana. Teraz, (o ja nieszczęśliwy!) sam będę musiał walczyć z desantem i innymi lochami, nie tylko tymi z radia. Dziękuję Mariuszowi i uczestnikom rejsu za bardzo miłe chwile. pozdro A konto i tak założyć musisz, bo jak inaczej będziemy oglądali te stwory z australijskich wód? (2014-11-06 14:21)
u?ytkownik4034u?ytkownik4034
0
Szkoda ze Arek wyjezdza, milo z nim bylo na pokadzie Marinero.Pamietaj Stachu ze zawsze jestescie najmilszymi moimi goscmi.A kiedys jak Arek pozna tajemnice przybzeznych wod Australi to wpadniemy do niego na wielkie ryby. (2014-12-21 00:13)
krystian-gadomskikrystian-gadomski
0
sezon się zaczął, czas najwyższy się samemu wybrać. rok w rok trzykrotnie w okolicach helu byłem ale w ubiegłym roku tyle spraw było, ze nie wyszło. klimat równie niepowtarzalny wg mnie jak Ty to opisujesz. teraz czeka mnie wolne kilka dni i oby pogoda dopisała! (2017-09-27 22:43)
daniel-sitarzdaniel-sitarz
0
a gdzie dokładnie? ja się zapatruję na sam Hel ale co z tego wyjdzie to nie wiem. (2017-09-28 14:51)
krystian-gadomskikrystian-gadomski
0
Okolice czyli raczej władysławowo, bo pierwszy raz trafiliśmy na ten kuter http://wladek.pl/dorsze_maszoperia_wladyslawowo.html i już weszło to do tradycji, że na nim co roku się wybieramy w morze jak sie uda wyrwać ze zgiełku miasta :) (2017-09-29 15:08)
Pawelski13Pawelski13
0
Marinero - jak najbardziej polecam, chłopaki dobrze znają temat dorsza i nie tylko!!! Pozdro dla Gufiego i Marcina :) (2017-10-07 08:49)

skomentuj ten artykuł