Rysiek, telefon, Sherlock i ja.

/ 2 komentarzy / 2 zdjęć


Staliśmy w kolejce przed hangarem po wiosła i kotwice, kiedy pan stanicowy zapytał Ryśka:
- Telefon do pana?
- Nie mam – odpowiedział zwięźle zapytany.
- ???
Rysiu rozejrzał się po kolejce, a że tylko ja słyszałem rozmowę, więc przekrzywiłem głowę, rozłożyłem dłonie w papieskim geście i zrobiłem, wydawało mi się, mądrą minę. Na znak solidarności ma się rozumieć.
- To, do kolegi z łódki.
- Panie, po co mi do niego telefon, skoro i tak nie mógłbym zadzwonić.
Siedzący nad notatnikiem akademickim chłopina opuścił z czoła na nos okulary i zanotował: numer łódki, 2 x wiosło, 2 x kapok, rzutka, kotwica, a w rubryce telefon kontaktowy – „brak”.
Pływaliśmy z Gieniem po jego tajnych, okoniowych miejscówkach, ten coś tam zgadywał, ale ja byłem jakby nieobecny. Myśli miałem zajęte Ryśka telefonem, czy raczej jego brakiem. Telefonu, znaczy. Przecież, na dobrą sprawę, to wszyscy mają już telefony komórkowe: dziatwa szkolna, dziady – emeryty, a nawet bezdomni. Rychu, do żadnej z tych grup się nie zalicza, bo jest facetem w sile wieku, produkcyjnym, znaczy. Skromny, cichy (na trzeźwo), normalnie ubrany, zmotoryzowany – przeciętny Polak.
Zacząłem odtąd Ryśkowi zazdrościć, i to nie szczupaków, które łapie, praktycznie na zawołanie, ale luzu, dystansu i w końcu, bądź, co bądź, odwagi. Pewnie ma chłopak w domu telefon stacjonarny i załatwi, co trzeba w zaciszu, by nie obnosić się publicznie ze swoimi sprawami. Nie gada bez sensu przy kasie w sklepie, w autobusie, urzędzie, czy na rybach.
Ja też nie przesadzam i kiedy tylko mogę, to porzucam ustrojstwo, ale żeby się go pozbawić całkowicie, to już wyższa szkoła.
Po tych zawodach nie mogłem się pozbierać i to nie z powodu niepowodzenia w rywalizacji, bo nawet nieźle nam poszło, nie z powodu rozdeptywania naszego Narodu obcasem kaczyzmu, bo się na to uodparniamy, ale z powodu myślówek, które wyzwolił we mnie bezkomórkowy Rysiek. Korzystanie z komórki ograniczyłem, telewizję praktycznie porzuciłem, bo tu tylko same historie złożone z ofiar i herosów, przepychanki pomnikowe i manifestacje samych, k.rwa aniołów.
Z głową przepełnioną refleksją chodziłem tylko do pracy, którą traktowałem jedynie, jako przerywnik pomiędzy kołowymi wyprawami wędkarskimi.
Przed kolejną, wiązałem przypony i odruchowo włączyłem telewizor. Leciał akurat Sherlock Holmes, w nowym wydaniu. Uwielbiam ten film. Tyle się tu dzieje i to wszystko w zawrotnym tempie, że ciężko nadążyć. Wątki się rozjeżdżają, zapętlają, zawracają. Przewijałem tak żyłkę, wkręcałem się w akcję, która, niczym w „Hausie”, przybrała takie tempo, iż nagle poczułem, że znalazłem się w jakiejś myślowej wirówce, korkociągu emocji, i że za chwilę wyjebie mnie w kosmos. Jako, że nie jestem demonem bystrości, to często mam ochotę wyłączyć (szczególnie „Hausa"), by zajrzeć do książek lub Internetu i wtedy wrócić do oglądania, ze zrozumieniem znaczy. Nie wyłączyłem. Obciążone do granic możliwości styki nie wytrzymały, i … chrupnęło mi coś pod czerepem. I, wziął się i mój geniusz wreszcie objawił! Chwyciłem za długopis, by myśli te, z przegrzanej głowy mi nie odparowały:
- Boże, jakież to proste. Jest przecież prosty myk! To, jak poker – patrzenie nic nie daje. A ja, głupi, chciałem to coś koniecznie zobaczyć. To trzeba przecież czuć, a nie widzieć.
W Halinowie, na zawodach spławikowych podszedł do mnie Janusz. Towarzysko, bo on nigdy, czy, raczej rzadko zdąża na wcześnie rozpoczynające się wędkowanie. Jak sam mówi, to nie jego pora.
Przyszedł na moje stanowisko zagadać, bo doszły go słuchy, że od pewnego czasu zacząłem często, jak na mnie, zdobywać trofea.
Szczerze opowiedziałem historię mojego objawienia podczas projekcji Sherlock’a i przebłysku podobnego do tego, który przeżyłem przed 13 laty zostając abstynentem, alkoholowym znaczy. Niestety, Janusz nie wziął na poważnie moich bardzo szczerych wynurzeń i potraktował mnie, jak nawiedzonego wyznawcę Hari Kriszna, czy innego Zielonoświątkowca.
W szczerym podnieceniu, kiedy pakowałem do siaty kolejną rybę, to zdążyłem mu jeszcze opowiedzieć o tym, jak w połowie tury zerwał mi się spory karp, demaskując moje niedopatrzenie, niechlujstwo znaczy, że po kilku godzinach byłem na zero i zaczynałem wszystko od początku. Zacięty poszedł z dużym zapasem żyłki i drogocennym spławikiem, z pawim piórem w środku. Niesprawdzona linka rwała się w rękach bez trudu. Poszedłem wtedy do samochodu po zapasowy kołowrotek i … wygrałem zawody. Czysta metafizyka.
Wszystko, według Sherlock’a, należy obrócić w pozytyw: te liczne niepowodzenia, których doznajemy, to nie są porażki, tylko poznane sposoby, jak nie należy tego robić.
Janusz zatrzymał się na dłużej przy sektorze Cwaliniaka. Kątem oka widziałem, że rozmawiając, często spoglądali w moim kierunku, zaśmiewali się i znacząco kiwali głowami. Pewnie chłopaki myślą, że mi odwaliło. W domyśle, stresująca praca i długoletnia abstynencja.
Mnie to nie przeszkadza i nawet się cieszę, że nie poszedłem, jak większość moich rówieśników w Kościół, czy niebieskie tabletki.
Wiem, że marzenia powstrzymuje rzeczywistość, więc zamiast wtórować im, że „prostata wciąż obrzmiała, a moc strumienia mała” i czuć się jak ułomny, czy rozbitek, zamiast ograniczać, wzmagam swoje potrzeby. Zwłaszcza te nakierowane na wędkarstwo.
W nagrodę za wyniki postanowiłem zafundować sobie tatuaż. Udałem się do studia, gdzie przed 14- tu laty robiłem poprzedni, mój pierwszy, znaczy.
Motyw, bardzo oczywisty – to dorsz, moja miłość. Zdjąłem ze ściany ramkę ze zdjęciem swojego największego, zapakowałem pod pachę i powędrowałem na Dereniową. Domyślam się, że przez te ponad 20 lat, to naoglądali się tutaj przeróżnych dziwaków, ale sądząc po minach tatuażystów, troszkę ich zaskoczyłem. Przydzielili mnie do Siergieja, sympatycznego artysty z Ukrainy. Ten, zaprosił mnie do swojej pracowni i głęboko patrząc w oczy, wypytywał o preferencje. Zbierał wywiad, mówiąc krótko.
- No, co? Zaczepić łeb na wysokości wyrostka barkowego łopatki lewego barku, zawinąć cielsko wokół ramienia, a niewidoczny ogon dorobić i przymocować tuż nad łokciem, po wewnętrznej stronie, pod dolną częścią tricepsu.
- ??? !!! A, pańska postać? Przecież na zdjęciu, to pan trzyma rybę.
- Panie, rybę to proszę odzyskać z fotografii bez mojej osoby.
- Nu, ładna. Łob tut, chwost zdzieś. Normalna. – maskował Siergiej zaskoczenie.
Podliczył mnie w końcu na dwie sześciogodzinne sesje, wyrwał 200 zł zadatku i zaprosił za tydzień na obejrzenie projektu. Kiedy usłyszałem cenę za sesję, to musiałem mocno udawać, że jest „normalna”. Po powrocie do domu szarpały mną wielkie emocje. Rysiek odpuścił, a jego miejsce zajął Siergiej i jego drogocenne sesje.
- Nic, najwyżej odpuszczę ten zadatek i więcej tam nie pójdę.
Terminy się rozjechały, najpierw wyjazd do Darłowa, na okręgówkę, potem Siergiej pojechał do siebie, aż wreszcie nastał termin „sesji”.
Poszedłem bez przekonania i wiary, z nastawieniem, że projekt mi się nie spodoba i wyjdę z twarzą, z tego przedsięwzięcia. Faktycznie, pokazał mi coś, co wzbudziło we mnie wybuch szczerego śmiechu, jakieś dziwadło przekalkowane z elementarza.
- Panie Siergieju, to przecież nie jest ta ryba, proszę pokazać mi obrazek, który panu przyniosłem przed miesiącem.
- No tak, ale ten dorsz jest przecież ładniejszy.
- Nie ma być ładny, ale ten szpetny, ze zdjęcia, koniecznie ma mieć bliznę po osęce i inne defekty widoczne na fotografii!
Artysta niezrażony przeciwnościami poprosił o godzinę na poprawienie obrazu. Kiedy wróciłem, to nie było się do czego przyczepić i zrazu tę rybę pokochałem.
- Ciekawe, czy uda się to przenieść w tej formie na moje pomarszczone ramię? – pomyślałem.
Jeszcze pół godziny zajęło przygotowanie barwników i mogłem zasiadać do … sesji. Na stanowisku obok, Konrad oprawiał wijącego się z bólu czterdziestolatka, niezbyt mięsistego. Ten zażyczył sobie kolorowy wzorek na wątłym przedramieniu. Słyszałem, jak tatuażysta uprzedzał, że teraz dojedzie w bardziej bolesne miejsce i jak będzie już nie do wytrzymania, to przeniesie się w inne, mniej bolesne. Ale zrobić trzeba wszystko i tam wrócić, żeby obraz był kompletny i żeby klient był zadowolony.
Siergiej też zadbał należycie o mój komfort. Zamocował mi łapę na statywie, wywalił jęzor, zgryzł go wargami i pedałem odpalił maszynę.
O k.rwa! Jakby mnie dojechało stado dzikich os peruwiańskich! Igła dziargała z prędkością drukarki komputerowej, a on cisnął do kości. Nabrałem powietrza, napiąłem się cały i spojrzałem w oczy artyście z Ukrainy. Były jakieś wytrzeszczone, podbiegnięte krwią, jak u wściekłego. Na twarzy malował się szyderczy uśmieszek.
- Ja ci dam bliznę, ja ci k.rwa dam detale, zaraz poczujesz chwost, zaraz poczujesz łob. Job twoju mać! – zdawało mi się czytać z twarzy oprawcy.
Próbowałem mrużyć oczy, żeby zamaskować przerażenie, ale gały miałem tak wyjebane, że brakowało powiek.
- Nu kak? – zapytał złośliwie
- Normalna – wycisnąłem przez zaciśnięte z bólu zęby.
- Zachciało się k.rwa dorsza, i to metrówki, jakbyś nie mógł sobie zrobić ciernika w szacie godowej. Przecież to też piękne zwierzątko.
Raptem 12 godzin. Wytrzymałem. Przeżył też chłopaczyna ze stanowiska obok, bo spotkałem go za miesiąc na kolejnej sesji.
Nabrałem szacunku do Fajfokloków. Wcześniej postrzegani byli przeze mnie, jako stado zadufanych w sobie flegmatyków, kolonialistów, alkoholików, z powykrzywianym od kiły zgryzem, długimi gębami, podobnymi do węgorzowego pyska i pokręconej moralności. Bufony.
Teraz, za sprawą mojej przemiany, widzę w tym Narodzie parę Mózgów, które należy podziwiać dzięki Agacie Christie, Sherlokowi, Hausowi.
Przez wiele lat pisałem peany kolegom. Teraz, nieskromnie, pochwalę się własnymi osiągnięciami od momentu zderzenia się mojej głowy z diamentową kulą.
Na rozegranych w marcu, w Darłowie Mistrzostwach Okręgu Mazowieckiego w Wędkarstwie Morskim załapałem się do pierwszej dziesiątki. Pół roku później, na jesieni, przywiozłem z Darłowa 4 puchary, 2 dyplomy i mnóstwo nagród rzeczowych: za III miejsce w imprezie, II w klasyfikacji dwuletniej oraz dwa za pierwsze miejsca w klasyfikacji drużynowej, rocznej i dwuletniej. Ze szczęścia kręciło mi się w głowie, bo nieobeznany w tych wszystkich tabelach gubiłem się przy odbieraniu laurów. Cholera, co chwila organizator coś tam czytał i koledzy wypychali mnie na środek. Ja, cały w pąsach, wychodziłem oszołomiony, a sztab ludzi podchodził do grupki, w której i ja się znajdowałem i wciskał nam puchary, dyplomy i nagrody rzeczowe. Dostałem 3 firmowe wędki, wymarzony kołowrotek morski, 2 vouchery na rejs kutrem i mnóstwo drobiazgów.
Ostro powalczyliśmy w czerwcu z moim partnerem z łódki, Gieniem na Zyzdroju, bo przywieźliśmy po dwa puchary. Połapaliśmy na spinningu, ale na spławik to już było przegięcie. W pierwszym zarzuceniu miałem bardzo czytelne branie na ziarnko kukurydzy. Zaciąłem i poczułem solidne rybsko, dziwnie pracujące. Holowałem z 10 minut i zdziwiony wylądowałem kilowego szczupaka. Potem, było już tylko lepiej. Powtórzyliśmy sukces we wrześniu, na Ubliku. Tu, Gienio wystawił mi żerującą metrówkę, która po wyciągnięciu trochę się skurczyła, ale i tak dała mi I miejsce + puchar za największą rybę. Hol 74 cm szczupaka na delikatnej, okoniowej wędeczce i ultracienkiej plecionce pośród rdestów, to niezapomniana przygoda.
Rewelacyjnie poszło mi w lipcu na zawodach gruntowych, gdzie także załapałem się na podium. Dodatkowo zaliczyłem tu największą rybę.
W ostatnich, rozegranych już w listopadzie, zawodach spławikowych na Kanale Żerańskim udało mi się złapać najwięcej ryb.
Sumując mijający sezon, to był on dla mnie, wręcz rewelacyjny. Mam już w garści upragniony tytuł zwycięzcy rocznego GPX. Przez parę lat kręciłem się w pierwszej dziesiątce, raz byłem nawet trzeci, ale to było bardzo dawno temu. Ten rok zakończyłem z wyraźnym przytupem. Wspaniałe uczucie. Przypadek to, czy może zasługa Sherlocka?
Dzisiaj kończyłem dwutygodniową sesję fizjoterapii skierowaną na odcinek lędźwiowy mojego spracowanego kręgosłupa. Przed fizykoterapią na przyrządach, półgodzinny masaż w wykonaniu bezkonkurencyjnego pana Piotra, który rzetelnie przyłożył się, aby rozprostować przygarbionego dziada i poukładać na miejsce zwichrowane kosteczki. Przez bite dwa tygodnie chłopak ten, metodycznie masował, wciskał, rozciągał moje obolałe grzbiecicho. Używał palców, całych dłoni, potem łokcia, by u góry, pomiędzy łopatkami dokończyć dzieła kolanami. W końcowej fazie tych ekstremalnych ćwiczeń usłyszeliśmy chrupnięcie, a ja poczułem silne ukłucie w głowie. I nie była to duma. Nie w miejscu ucisku, ale daleko wyżej, na styku płata potylicznego mojego mózgu z rdzeniem kręgowym. Coś, jakby zakwiliło. Dzielnemu Piotrowi dwa tygodnie zajęło zaganianie moich rozpierzchniętych wzdłuż kręgosłupa synaps i neuronów do rdzenia i wyżej. Prawdopodobnie stado ściśniętych przy wejściu do mózgu komórek nerwowych wywołało ten niesamowity ból z tyłu głowy. Zapiszczały pewnie szare komórki przeciskane przez otwór w zwapniałym dźwigaczu.
Po zabiegu wstałem i szczerze uściskałem mojego uzdrowiciela. Lepiej słyszałem i wzrok mi się jakby wyostrzył. Niesamowite. Z pozoru niewinna gimnastyka, a daje tak namacalne efekty.
Zapytałem na odchodne, czy aby wepchnięte z powrotem szare komórki nie spowodują nadmiernego powiększenia objętości mojego twardego dysku, co w efekcie mogłoby doprowadzić do wklinowania.
- Spokojnie, panie Staśku. Nie było tego aż tyle. Dobrze, że w porę zdążyliśmy, bo sam pan zauważył, że zmierzały one w kierunku wylotowego odcinka przewodu pokarmowego. Jeszcze trochę i straciłbyś pan je bezpowrotnie.
- ??!!
- Faktycznie, tolerancja w przypadku obrzmiałego mózgu, to raptem 50 ml płynu mózgowo – rdzeniowego, a mój, lekko już podeschnięty, więc w czaszce zmieści się nawet więcej – wydedukowałem sprytnie.
Wdzięczny, jak nie wiem co, wyściskałem Piotra raz jeszcze i poszedłem, gibki jak nigdy, prężnym krokiem do sali obok, na prądy interferencyjne. Leżałem na brzuchu i nie chcąc tracić czasu, kręciłem lekko łebkiem na boki, żeby pajęczyna neurologiczna się rozprostowała po przejściu przez wąskie otwory ostatnich kręgów szyjnych. Wtedy dostałem kolejnego olśnienia. Pomny sytuacji, jak przed laty, próby wysiłkowe mojego mózgu dawały przecież efekt dopiero po paru godzinach, a nawet dniach, uświadomiłem sobie rzecz przerażającą! Może to nie Sherlock, ale Rysiek jest sprawcą mojej intelektualnej (?!) przemiany? Może to tylko przypadek, że w czasie projekcji filmu odpaliła ta, myśl błądząca.
Kilkanaście lat temu, kiedy przesiadywaliśmy z Jarkiem, moim byłym przyjacielem, w moim sklepiku, w Raszynie, to często, podczas rozmów brakowało nam: słów, nazwisk polityków, aktorów. Oczywiście z powodu alkoholowego odmóżdżenia. Za wszelką cenę, przerażeni swoim debilstwem, staraliśmy się jak najszybciej, jeden przed drugim przypomnieć sobie coś, co wyleciało z głowy. Jarek pukał się nasadą dłoni w czoło, a ja klepałem całą łapą potylicę. Efekty były słabe.
Dopiero, będąc już w domu, lub dojeżdżając, zaskakiwałem.
- De Niro, k.rwa. De Niro !!! – brałem za telefon i szczęśliwy dzwoniłem do Jarka. Czasami on mnie ubiegł, jak zdążył pierwszy wypić browara.
Odpuściliśmy sobie z czasem tę niemiłą zabawę, bo wpędzała nas w doła psychicznego. Bywało, że główkowaliśmy po dwa dni, a potem jeszcze dłużej.
  *Czyli, zasadniczo, to myśl od Ryśka mogła spokojnie kołatać się w mojej głowie do pamiętnej projekcji.
  *Czyli, że jest jednak możliwość, że Polacy górują nad Wyspiarzami.
Dziękuję wszystkim kolegom z którymi rywalizowałem, organizatorom imprez, sponsorom, a przede wszystkim mojemu ukochanemu Prezesowi Naszego Jedynego Koła Nr 28 Warszawa Ursynów. Niech nam żyje Prezes sto lat i niech przestanie nas straszyć, że odejdzie.

 


4.6
Oceń
(12 głosów)

 

Rysiek, telefon, Sherlock i ja. - opinie i komentarze

StachuStachu
0
Rysiek, to ten chłopaczyna, który stoi z prawej strony. Prawda, że wygląda na normalnego? Szczupak, to ten z Ublika - amator paproszków. Panowie Redaktorzy, przestrańcie wyciagać z lamusa moje stare wpisy i je wieszać. Jak coś napiszę, to sam podwieszę. Czytający gotowi są pomyśleć, że to ja robię. Niech się Ursynowianie wezmą za pisanie, bo straciliśmy pierwszą pozycję na liście, na którą i ja ciężko pracowałem. Spadliśmy już na 9-te miejsce! Pozdrawiam, i do klawiatury! Przestańcie sobie polerować lajkami laski na facebuku i weźcie się do roboty. Stachu (2018-11-30 18:31)
Da-beerDa-beer
0
Stachu MISTRZ!!!! (2018-12-01 08:48)

skomentuj ten artykuł