Polesia czar VII

/ 7 komentarzy

Lipcowa niedziela od rana była mokra. Zaczęło padać późnym wieczorem, w nocy lało już porządnie, nad ranem trochę zelżało, ale wciąż padało. Psuło to trochę nasze plany. Dzień wcześniej znów razem z kumplem znaleźliśmy nasze klenie, które tym razem ulokowały się pod konarami kilku gęsto rosnących wierzb. Nie było rewelacji, zaliczyliśmy po dwie ryby w przedziale 32-38 cm, ale widzieliśmy większe. Dziś mieliśmy się raz jeszcze do nich dobrać.
Około 15-ej ustało. Dzwonie do kumpla, a on mi mówi, że stracił już nadzieję na ryby i umówił się ze swoją dziewczyną Anką. No cóż idę sam.
Wskakuje na rower i po 20 minutach jestem na miejscu. Cała rzeka jak okiem sięgnąć należy do mnie. Deszcz chyba skutecznie przepłoszył wszystkich, nawet najbardziej zatwardziałych bywalców, którzy siedzą w tych nadrzecznych krzakach na okrągło. Czasami któryś złowi jakiegoś leszcza, przeważnie jednak ich łupem padają krąpie, jelce i płoteczki. Gdy jednak któremuś trafi się „porządna”(w cudzysłowiu, bo większej niż 2 kg nikt tu od lat nie widział) ryba, opowiada o tym później przez następny miesiąc każdemu mijającemu go wędkarzowi, a robi to tak subtelnie, że 100 metrów dalej słychać każdy szczegół. Każde drgnięcie spławika, w końcu jego nurkowanie, precyzyjne zacięcie, emocjonujący hol z odjazdami, wyjącym hamulcem, trzeszczącym kijem, świszczącą żyłką i oczywiście szczęśliwym finałem. Najlepszy w tym był zawsze Pan Bogdan, popularnie nazywany Bodkiem. Najlepszy, bo jego ryby, a nawet związane ze złowieniem szczegóły rosną z każdym dniem i każdym kolejnym opowiadaniem. Powiem Wam, że gdy się spędza nad tą rzeką każdą wolną chwilę, a rzadko kiedy ryby biorą tak dobrze by pochłonąć cała uwagę, podsłuchiwanie tych starych wyjadaczy to niezła zabawa. Nie dalej jak dwa, no góra trzy tygodnie temu Pan Bogdan zwany Bodkiem dorwał jazia. A że dorwał go naprzeciwko moich wierzb w momencie, gdy podkradałem się do swoich kleni, widziałem i słyszałem wszystko bardzo dokładnie. Widziałem nerwowe zacięcie, słyszałem świst teleskopu przeszywającego powietrze nad jego głową, sam hol, który swoją subtelnością bardziej przypominał zachowanie indiańskich kobiet piorących bieliznę swoich wojowników w Potomaku, niż spokojny i opanowany hol doświadczonego wędkarza. No bo powiedzcie sami, czy wędkarz z doświadczeniem tak olbrzymim jak o sobie zwykł mówić Pan Bodek, próbuje wyrwać „na klatę” kilowego jazia? Gdy jaź pokazał na powierzchni wody, że tak łatwo wyrwać się z niej nie da, Pan Bodek trzęsącymi się nogami obutymi w gumofilce próbował namacać jakiś występ w stromej burcie rzeki, by mieć z rybą lepszy kontakt. Zapomniałem o najważniejszym, co jest w tym momencie nie bez znaczenia – Pan Bodek, podobnie jak Pan Stanisław, zwany tu Kulawym Stachem i Pan Marian, nie wiem czemu zwany Pasikonikiem, czasami, a prawdę mówiąc chyba zawsze uatrakcyjniali sobie pobyt nad wodą jakimś mniej lub bardziej wyskokowym napojem. Przez kilka lat obcowania z nimi nad jedną rzeką zdążyłem się zorientować, że to jaką ilością i jakiego gatunku napojów dysponują było ściśle uzależnione od Pana Adama – naszego listonosza. Każdy nad tą rzeką wiedział dokładnie kiedy każdy z tych starych wędkarskich wyjadaczy dostaje rentę czy emeryturę. Każdy też dbał o to, by aktualny szczęśliwiec nie przegapił tego momentu. Wszyscy czekali na te dni z taką niecierpliwością z jaką inni pewnie nie aż tak dobrzy wędkarze czekają na stabilne ciśnienie, zmianę wiatru, czy inne sprawy wróżące aktywność ryb. Kilka razy widziałem nawet jak Pan Marian wcale nie w podskokach przypisywanych jego przydomkowi, przybiegał zziajany nad rzekę krzycząc z daleka – „Booodek, Boooooodek… rusz że się, listonosz wjechał w Akacjową zaraz będzie u ciebie”, po czym padał skonany w trawę i nie podnosił się z niej dopóki Pan Bodek nie wrócił. Pan Bodek natomiast bez względu na to czy coś brało czy nie zostawiał wszystko jak stało nakazując Kulawemu Stachowi by miał na sprzęt baczenie i z takim samym impetem z jakim przybiegał Pasikonik, wypuszczał się w stronę pobliskich zabudowań, by zdążyć złapać listonosza, zanim ten opuści Akacjową i pojedzie z zawartością swojej przepastnej torby na drugi koniec osiedla.
Dzień w którym Panu Bodkowi wziął ten nieszczęsny jaź, był następnym po spotkaniu z listonoszem, więc jak się nie trudno domyślić, wczorajszy entuzjazm, podtrzymywany był od rana kilkoma Leśnymi Dzbanami, co na pewno nie ułatwiało mu zejścia po stromym brzegu rzeki. Efekt łatwy do przewidzenia. Pan Bogdan zjechał do rzeki na tyłku, ale kija nie puścił. Nie odpuścił też jaziowi, którego za którymś z kolei podejściem wyrwał z wody ręką, a gdy tylko zacisnął uścisk na jego grzbiecie potężnym zamachem wyrzucił go za plecy, daleko w pole. Drugim rzutem posłał w te same okolice swój teleskop i na koniec sam wygramolił się na brzeg. Sposób połowu, dla jakiegoś światowca nieprzyzwyczajonego do tutejszych klimatów mógłby się wydać być może mało etyczny, dla innego wręcz wstrząsający, dla większości jednak co najwyżej śmieszny. Na nas jednak obytych z Bodkiem, Stachem i Marianem nie robiło to jakiegoś większego wrażenia, a na pewno nie było powodem, by opowiadać o tym wyczynie kolegom nad wodą, bo było to po prostu samo życie. Pan Bodek jednak zrobił z tego połowu legendę. Rosła ona z każdym dniem, z każdym kolejnym dzbanem. Im bliżej wieczoru następowała opowieść tym hol się wydłużał, a jaź nabierał tężyzny. Śmiałem się właśnie z tego, bo jak tu się obrażać, gdy ktoś Ci powie dowcip o wędkarzu w opowieści którego ryba najszybciej rośnie. Przecież to słychać nad całą rzeką, na każdym kroku. W ciągu tygodnia jaź podwoił swoje rozmiary i o mały włos nie został nowym rekordem Polski. Na szczęście kolejny słuchacz tej niesamowitej przygody zapytał Pana Bodka czy zgłosił rybę na medal. Pan Bodek nieco się wtedy zmieszał, ale twardo trzymał się swego i odpowiedział że wyśle. Wtedy dowiedział się że potrzebna jest fotografia z miarką i mina mu zrzedła, bo prawdopodobnie nie dość że jaziowi sporo do medalu brakowało, to o żadnym zdjęciu mowy być nie mogło, gdyż Pan Bodek widział tego jazia tylko raz i to przez krótką chwilę, gdy ścisnął go mocno i gdy brał zamach, by nim rzucić. Gdy się wygramolił z wody i ochłonął trochę, obszedł łąkę w promieniu kilkuset metrów i nic nie znalazł. Potem zrobił to samo raz jeszcze w towarzystwie Pasikonika i też bez rezultatu. O zmierzchu widzieliśmy jak przemierzają to pole na czworaka i prawdę mówiąc pewności nie mam, czy wciąż szukali tego nieszczęsnego jazia, czy po prostu dzbany tak na nich podziałały. Poszła więc fama, że Jaź zapadł się pod ziemię. Rozważano wiele opcji, zaczynając od olimpijskiego zamachu Pana Bodka, który wymiótł rybę daleko poza obszar poszukiwań, poprzez podstępne wydry, które ubiegły poszukiwaczy, na precyzyjnym trafieniu w jedno z wielu kretowisk, które rybę pochłonąć mogły kończąc. Tak więc, gdy dowiedział się że bez zdjęcia medalu nie będzie, a pytający gdy dowiedział się że zdjęcia ryby nie ma po prostu wyśmiał biednego Pana Bodka stwierdzając na pożegnanie, że takie bajki to on może opowiadać dzieciom, a nie wędkarzom. Po tym incydencie Pan Bodek jakby zapomniał o jaziu. Skupił się znowu na swoich płoteczkach i rozmowach a raczej szeptach z Marianem i Stachem. Rzeka posmutniała, zrobiło się cicho i jakoś tak nieswojo.
Niedługo jednak listonosz znowu przejedzie Akacjową, rozmowy znów nabiorą rozgłosu, a i jakaś ryba o której można by opowiadać kolejny miesiąc też się pewnie trafi…
Ale o czym to ja miałem opowiedzieć? No tak o moich kleniach spod wierzb. W tę deszczową niedzielę miałem szczęście, bo w pół godziny dostałem dwa ponad 40cm. Zadzwoniłem zaraz do kumpla, który wolał randkę z Anką od naszych kleni. To podziałało, godzinę później przeniósł randkę nad wodę, czyli przyjechał razem z Anką. Przez godzinę nie złowił nic, podobnie jak ja. Usiedliśmy nad rzeką, by dać wodzie odpocząć i wtedy Anka wzięła kij kumpla. Nie minęło 5 minut gdy usłyszeliśmy potworny, wręcz histeryczny wrzask – Ryyyba, ryyyyba….ratunkuuuuuu! Pobiegliśmy do Anki. Stała biedna na brzegu sprawiając wrażenie że nie trzyma kija tylko że się go trzyma. Na drugim końcu szalała rzeczywiście ryba i to nie byle jaka. Chcieliśmy pomóc dziewczynie, ale nie oddała wędki, chciała tylko żebyśmy mówili co ma robić i tak krok po kroczku, metr po metrze wymęczyła w końcu swoją pierwszą rybę, którą jednocześnie pobiła nasze ówczesne życiowe rekordy. Na drugim końcu wędki znalazł się przepiękny złocisty jaź o długości całych 48 cm.
Szkoda, że ten deszcz tak od rana padał i szkoda że tym padaniem przegonił znad wody Stacha, Mariana i Bodka. Gdyby nie ten deszcz, Bodek na pewno wszystko to by widział i na pewno wiedziałby jak o tym wszystkim opowiedzieć innym i kto wie – tym razem może słuchacze pozwoliliby w końcu urosnąć rybie do Rekordu Polski :wink:

 


5
Oceń
(39 głosów)

 

Polesia czar VII - opinie i komentarze

pawel75pawel75
0
Bardzo przyjemnie się czytało. Pozdrawiam i ***** zostawiam (2013-08-06 17:22)
Zibi60Zibi60
0
Świetnie Grzesiu ! Spotykam dość często podobnych Bodków na moich łowiskach, potrafią zakoloryzować i ubajecznić czas przy oczekiwaniu na brania. (2013-08-06 18:15)
Pawelski13Pawelski13
0
śmieszny artykuł z rybkami w tle:) (2013-08-07 16:19)
Picerel35Picerel35
0
Żuliki, pseudo wędkarze zawsze potwory łowią i biją kolejne rekordy w swoich popapranych mózgach a i często syf i smród po sobie zostawiają. (2013-08-08 08:41)
PatrykLin1997PatrykLin1997
0
5 za bardzo ciekawy wpis :) (2013-08-08 19:25)
Hunt eRHunt eR
0
Piątka się należy jak nic. Piękna opowieść. __________________________________ www.pikefinder.pl (2013-08-11 18:27)
troctroc
0
Po prostyu talent....Pozdrawiam za *****.
(2013-08-12 12:43)

skomentuj ten artykuł