Domorosłe kłusownictwo przekazywane z pokolenia na pokolenie.

/ 2 komentarzy

W ubiegłą sobotę wczesnym popołudniem wybrałem się kolejny raz po przerwie (z racji wypraw nad inne rzeki) nad Redę na pstrągi. Było dosyć pochmurnie, ale spośród tych chmur przebijało od czasu do czasu słońce. Temperatura była w sam raz, ciśnienie również. Jedynie wiatr momentami był trochę za silny, ale nie stanowiło to dla mnie wielkiej przeszkody. Zrezygnowałem z muchówki i zabrałem tylko spinning.
Wyprawa zaczęła się nader pomyślnie, bo już po paru rzutach pojawiła się ryba, która odprowadziła przynętę aż pod sam brzeg, jak również ją zaatakowała. Niestety ukłuła się i uciekła. Parę metrów dalej miała miejsce podobna sytuacja. Nie byłem zadowolony, ale przynajmniej coś się działo... Trzeci pstrąg, który wypłynął spod powalonego konara, nawet nie zainteresował się woblerem, tylko leniwie odpłynął. I to by było na tyle, jeśli chodzi o kontakt z rybą...
Kontynuowałem dzielnie wycieczkę przedzierając się przez chaszcze i przechodząc zarówno nad, jak i pod powalonymi drzewami, a chwilami grzęznąc w lepkim błocie. Normalne uroki takiej wyprawy. Chciałem pójść jeszcze tylko kawałek, a potem wrócić do mostu i zrobić drugą stronę. Krótszy odcinek, ale za dokładniej obmacany.
Po przeciwległej stronie ostrego zakrętu rzeki moją uwagę zwróciły trzy postacie w jaskrawych kurtkach majaczące pośród drzew. Na początku pomyślałem, że ktoś spaceruje z psem, ponieważ usłyszałem wyraźnie szczekanie, ale kiedy bardziej się zbliżyłem, okazało się, że ma miejsce coś zgoła innego. Dorosła osoba coś pokazywała dziecku i po ruchach zorientowałem się, że manewruje wędką. Rodzinny wypad na ryby, super sprawa. Robiłem swoje, kątem oka obserwując ich poczynania z czystej ciekawości. Jednak kiedy przez parę kolejnych minut osoby te nie zmieniły swojej lokalizacji, doszedłem do wniosku, że raczej nie spinningują. Zacząłem się więc baczniej przyglądać i zastanawiać, czy ojciec nie uczy dziecka metody muchowej. Niestety nie. Stawiał wyraźnie zestaw spławikowy...
Walczyłem chwilę z uporczywymi myślami, czy podejść i zwrócić uwagę, czy też dać sobie spokój i wędkować dalej.
Nie lubię zamieszania, kiedy jestem na rybach. Natrętnych gapiów i pytań w stylu: Panie, a są tu ryby? I: A co tu można złowić? Denerwuje mnie dzwoniący znienacka telefon. Rzadko także umawiam się z kimś na wspólne wypady.
Postanowiłem nie przechodzić obojętnie wobec tak jawnie łamanego regulaminu i poszedłem w tamtą stronę. Zostałem dostrzeżony zawczasu, więc towarzystwo kończyło się pakować. Dziewczynka na moich oczach upychała w plecaku kijek teleskopowy ze smętnie zwisającym z żyłki jaskrawym spławikiem, którego tylko ślepy by nie dojrzał. Całe towarzystwo umilkło na mój widok i tylko pies raczył mnie obszczekać. Przywitałem się kulturalnie z facetem i zapytałem, czy wiedzą w ogóle, że to górski odcinek rzeki i w związku z tym można tu używać jedynie sztucznych przynęt? A więc spławik i czerwony robak nie wchodzą w grę. Wydusił, że tak i zmył się z dziećmi, pewnie dziękując w duchu, że nie spytałem go o kartę wędkarska i zezwolenie, albo co gorsza nie zadzwoniłem na służby.
W drodze powrotnej dużo rozmyślałem o tej sytuacji. Nie czułem się bohaterem łowiska, nie zaznałem satysfakcji, a wręcz wstyd i zażenowanie, że byłem zmuszony zwrócić uwagę ojcu przy jego dzieciach. Z drugiej jednak strony, jeśli chciał pokazać dzieciom ryby, to wystarczyło zabrać je na spacer do sklepu zoologicznego czy Akwarium Gdyńskiego zamiast nad rzekę z wędką i pogwałceniem reguł wędkarskich i etycznych. Tym bardziej, że jeśli trafiłby się dziecku pstrąg wielkości kciuka (o ile tak się nie stało), to nie wróciłby przecież do wody, tylko dostał w łeb i skończył jako kocia kolacja.
Wszyscy wiemy, jakie opłaty ponosimy za zezwolenia na wędkowanie (nawet ci, którzy wciąż uparcie opłacają kartę) i znamy realia naszych łowisk, czy to o charakterze nizinnym czy górskim. Wiemy jak ciężko jest trafić okazałą rybę i ile się trzeba nachodzić za nią w znoju i trudzie, po chaszczach i w błocie po kolana czy wodzie po pas. Bardzo często powrót jest o kiju, a nagrodą tylko (i aż) czas spędzony w okolicznościach przyrody, na świeżym powietrzu i z dala od zgiełku miasta.
Puszczanie płazem takich sytuacji jest milczącym przyzwoleniem na kłusownictwo, nawet w wydaniu rekreacyjnym. To strzał w stopę na własne życzenie. Za parę lat pstrąga będzie można zobaczyć na zdjęciach w wyszukiwarce internetowej albo na półce chłodni w supermarkecie.
Ma ta sytuacja jeszcze inny wymiar. Jeśli ojciec uczy dzieci łamania przepisów, to śmiem twierdzić, że i on wyniósł takie nauki od swojego ojca, a i dzieci przekażą to swoim pociechom. Takie rzeczy najczęściej wynosi się z domu, a sięgają one czasów, kiedy ludzie niewiele posiadali, a sklepowe półki świeciły pustkami. Jednak czy jest to jakieś wytłumaczenie?
Lubię słuchać debat IPN-u na YT i przypomniała mi się taka dotycząca ubecji. Prowadzący stwierdził, że wszyscy mieli nadzieję, że kiedy starzy wyjadacze odmeldują się z tego świata, to przeróżne układy dobiegną kresu. Nic podobnego. Schedę po seniorach odziedziczyły ich dzieci i układy wciąż sprawnie działają, a winni mają się dobrze.
Pozdrawiam wszystkich prawdziwych wędkarzy mając nadzieję, że dbają o swoje rzeki i jeziora i szanują ryby, które sprawiają, że wciąż jesteśmy spragnieni naszych wypraw w nieznane.

 


5
Oceń
(7 głosów)

 

Domorosłe kłusownictwo przekazywane z pokolenia na pokolenie. - opinie i komentarze

ryukon1975ryukon1975
+2
Siła przyzwyczajenia. Jak mówi Deklracja Niepodległości Stanów Zjednoczonych siła przyzwyczajenia (lub nawyk) jest tak wielka że nawet jeśli człowiek może coś dla siebie zmienić na lepsze to będzie nadal tkwił w tym samym. W Polsce dotyczyłoby to bardzo wielu spraw. Tutaj ciągle średniowiecze. (2022-04-05 15:51)
amur tvamur tv
0
Niektórzy już tak mają (2022-04-07 02:46)

skomentuj ten artykuł