Kleń o poranku.
Bartek Hejnowicz (SHIT_TLER)
2017-09-08
4:30 kiedy pobudka zagrała…
Po otworzeniu jednego kaprawgo oka chciałem zamordować ten dzwoniący telefon. Wprawdzie wczoraj na grillu nie napiłem się tak jak cała reszta ekipy z wiadomych względów, ale siedzenie po nocach po całym tygodniu pracy i później szybki budzik potrafią dać w kość. No nic, zbieramy się, szybka herbata z rana, jakieś kanapki w plecak, szybki telefon do kumpla… Bip, bip, bip, bip, bip… 5 minut później to samo, no niech go kaczka kulawą nogą kopnie! Zaspał cholernik! A umawialiśmy się na wypad do Leska na ostatnie pstrągi tego roku!
Chwila wahania, jechać nie jechać, za oknem trochę mży… A (tu wstawcie sobie ogólnie niecenzuralne słowo, które opisuje co o tym wszystkim myślę) to! Wstałem już w końcu. Jadę zobaczyć moją ulubioną jesienną, kleniową miejscówkę. Wygląda on mniej więcej tak, że na zakręcie mamy kamienistą rynnę z wlewem w której leżą spore głazy, później ta rynna ciągnie się wzdłuż jednego brzegu opaską, żeby rozlać się w szypoty z małymi rynienkami a na koniec zakończyć wlewem w bardzo głęboki dół stworzony przez człowieka, który jest zimowiskiem ryb. Zawsze, zanim zrobi się naprawdę zimno, okoliczne klenie zbierają się w pobliżu i można naprawdę konkretnie połowić.
Dojeżdżam na miejsce, mży… Humor mam raczej wisielczy w związku z tym, pakuje się w kurtkę, wyciągam plecak, dokręcam kołowrotek, otwieram pudełko i zonk… No tak, miały być pstrągi… W dwóch spakowanych pudełkach oczywiście woblery pstrągowe. Parę opisów pań lekkich obyczajów leci pod nosem i zaczynam szperać, co będzie się nadawać pod klenie. Na szczęści znajduje parę uklejopodobnych woblerków po 3,5-4 cm, czyli można działać.
Najpierw pakuje się poniżej tego sporego dołu w San i przechodzę na drugą stronę, potem półtorej kilometra spacerku i schodzę po skarpie na początek swojej miejscówki. Przestaje nawet ciapać.
Pierwsze kilka rzutów i woblera odprowadza mi pod same nogi brzana, taka sześćdziesiątka ale pięknie i mocno nastroszona, mega widok. Przesuwam się w dół w stronę opaski, która ciągnie się bardziej w środek rzeki zostawiając przy brzegu troche wody i mułu.
Pierwszy rzut, wobler ląduje na powierzchni i BAM! Siedzi! Pierwsza myśl bolek, trochę walczy, ale na kiju do 25 gr i żyłce 0,20 szału nie zrobi. Podciągam pod nogi i kleniuch! Taki ponad 40 cm, więc dzień nie zaczyna się źle!
Kilkanaście metrów dalej zaczynają się moje ulubione rynienki, pierwszy rzut przed przelew, woblerek schodzi łukiem i BAM! Oooo… Przyjemniaczek, podciągam go pod nogi, ląduje w podbieraku i jest pięćdziesiąt! Może słońce nie świeci ale mój banan zaczyna rozświetlać okolicę!
Dzwoni telefon, o obudził się! Zapity głos w słuchawce oznajmia, że mu się zaspało. No serio? Nie zauważyłem. Ale dzień już mam tak dobry, że nawet nie mam ochoty rzucać mięsem przez słuchawkę. Dobra, widzimy się następnym razem nad wodą, tym razem to nie ja będę kierowcą :D
Uwielbiam łowić w tych rynienkach. Łowi się prawie na upatrzonego, to znaczy ryb się nie widzi, ale wie się dokładnie gdzie stoją, musi być większy kamień i dołek. Teraz tylko od nas zależy czy podamy im odpowiednio przynętę. Raz wolą, jak im się igra pływającym wobkiem przed nosem, podciągając i popuszczając w obrębie metra, innym razem walą jak szalone tylko we wpadające do wody woblery, które muszą jednak wpaść w odpowiedni sposób. Trzeba wtedy dobrać odpowiedniego woblera, żeby klapnął na wodę. Innym razem wobler musi szybko zanurkować i mignąć im przed pyskiem, walą wtedy w nie jak pstrągi.
Dzisiaj jest mój ulubiony dzień, nie trzeba się bawić, walą od razu po wpadnięciu do wody i nawet woblera nie muszę zmieniać. Szału ilościowego nie ma, za to rozmiarem żaden nie spada poniżej 35 ale też żaden nie przekracza 40. W godzinę doławiam 5 kleni. Takiego dnia już dawno nie było! Kończą mi się rynienki i zbliża uskok przy dole. Na krawędzi jak zwykle chmara drobnicy. Późną jesienią wszyscy próbują na głębokiej wodzie połapać, ja tam się nie pcham, wolę łowić klenie inaczej. Na szczęście żaden miejscowy nie wie, na co ja tam łowię ;)
Wchodzę na wysokość uskoku i na wodzie pojawia się kocioł, za chwilę drugi i trzeci. No to zameldowały się bolki! Co ja mam w tych pudełkach… Doszperałem się jakiejś wahadłówki, zmieniam jej miejsce kotwiczki i mocuje ją po drugiej stronie, tak żeby wężej chodziła. Kilka rzutów i zaczyna znowu ciapać, niech to cholera. Ubieram kurtkę, a w sumie i tak siedzę w błocie, więc raczej nie ma znaczenia, że wcześniej ją wytyrałem po skarpie.
Wahadłówka nie, przerzucam jeszcze trochę innych przynęt, bolki jak chodziły tak chodzą dalej... Cholerne bestyjki, ja wam się następnym razem do ogonów dobiorę! Niech tylko wezmę jakieś normalne przynęty! Jestem przekonany, że głośno rechotały słuchając moich gróźb.
Czas powoli się kończy więc pakuję się trochę w dół, przez San i mam zamiar obrzucać jeszcze urwany brzeg po drugiej stronie. Może nie jest głęboko, tak pewnie po pas ale przez kilkadziesiąt metrów ciągnie się urwana burta z cofkami przy samym brzegu. To jest chyba mój ulubiony sposób łowienia. Stoi człowiek w wodzie, kilkanaście metrów od ryb, nie trzeba się tarzać w trawie i błocie, a ryby i tak chyba mniej się boją niż nawet przy najcichszym podejściu po brzegu.
Wobler ląduje zaraz przy samej burcie na skraju cofki, obrót korbką i BUM! Gejzerek. Kolejny taki pod 40. Idę pod prąd i obławiam kolejne miejscówki, tym razem bez efektów. Dochodzę do wypłycenia pod nawisami drzew, kilka rzutów i melduje się olbrzym, na oko ze dwadzieścia centów. Dobra czyli tu już nie uświadczymy niczego większego. Dochodzę powoli do miejsca, gdzie pod korzeniami nurt wymył dołek i widać mnóstwo drobnicy. Wait a second… Tam chyba też widać spory cień. Ja stoję z nurtem, on z głową pod nurt z 6 metrów ode mnie. Bolek i się nie wystraszył? No w sumie nie miał prawa mnie widzieć… Mając na uwadze dzisiejsze wcześniejsze totalne porażki nieudane potyczki z bolkami, wyciągam na wariata 7 centymetrowego okonia i stwierdzam, że w sumie powinien migać bokami sprowadzamy z nurtem.
Rzut pod nurt, wobek szybko sprowadzany w dół, cień się wynurza, zgarnia woblera, wędka lekko się wygina, ryba schodzi stojąc cały czas głową pod nurt kawałek niżej, odpinam z pleców podbierak, podkładam pod rybę i podnoszę do góry… Najszybszy hol świata. Od brania minęły może ze 3-4 sekundy.
Podnoszę pobierak do góry i tu kolejna zwiecha… Kleń. No dobra nie kleń, spasiona, złota maciora… Wcześniej był pięćdziesiątak ale ten przegiął pałkę. Jednego takiego w życiu podobnego złowiłem, też prowadząc woblera z nurtem, tylko tamten był na zupełnie inną przynętę. Parafrazując Marię Peszek Jezus Maria nie ogarniam co się stało. Wyciągam z pobieraka, odpinam, przykładam do wędki, zmierzy się później, szybka fota i wraca do wody. A ja stoję i dalej nie ogarniam, chyba największy kleń w moim życiu został złapany nawet nie wiem kiedy… Po chwili jednak chyba do mnie dociera i wraca banan na twarz.
A teoretycznie mogłem teraz męczyć trzydziestaki w Lesku.
PS. 1
Niestety nie miał sześćdziesiątki, tyci tyci zabrakło.
PS. 2
Ująłbym, że pełen sukces, złapałem mega rybę i się nie skąpałem!
https://www.instagram.com/kapitan.srogiego.fishingu/