Tajemnica wędkarskiego sukcesu
Mateusz Woś (mateuszwos)
2013-11-24
Tajemnica wędkarskiego sukcesu Tak jak niemal każdy z Was, od lat, dokoła siebie szukałem i wciąż szukam przepisu na wędkarskie sukcesy. Przypomnijcie sobie jak to czytaliście pożyczoną od kolegi gazetę czy zwędzony dziadkowi z kolekcji nr WW. Wszystko po to by łowić więcej, lepiej, skuteczniej. Ba! - by w ogóle łowić jakieś ryby. Z takich gazet wybierałem to co mogło się przydać na każdej kolejnej wyprawie i niby wszystko powinno być ok, niby wszystko wiedziałem ale praktyka dawała kolejną lekcję pokory i do domu wracałem o kiju. Tak, tak dziś też mi się zdarza. Pamiętam jak by to było wczoraj, kiedy przeczytałem jeden z opisów skutecznego podejścia bolenia. Na drugi dzień tak jak w „gazecianym” opisie zalecano, miałem ze sobą smukłe wahadełko. Zakradałem się na czterech, niemal pełzając po piaszczystej łasze, na bliźniaczo podobne miejsce do zdjęcia z czasopisma. Zgodnie z przykazaniem wykonywałem setki dalekich rzutów a następnie mieliłem młynkiem co tchu jak idiota, wierząc, że im szybciej tym lepiej, wszak w gazecie zalecano tak szybko prowadzić przynętę aż ta będzie wyskakiwać nad wodę. I co? I nic, bolenie miały w nosie moją „wiedzę” i determinację. Teraz gdybym zobaczył siebie przyczajonego w tej ekwilibrystycznej pozycji, wykonującego karkołomne operacje z wędką to zlałbym się ze śmiechu na ten widok. Takich zabawnych lekcji było setki. Np. wyczytałem kiedyś, że przy połowie szczupaków jesienną porą trzeba zafujarzyć największą „blachę” i wlec ją wolno po dnie bo szczupak leniwy i najmniejszym nakładem energii chce zeżreć jak najwięcej. Jak myślicie prawda to czy nie? A no tak jak z tymi boleniami niby prawda ale ja zamiast szczupaków łowiłem zaczepy i zamiatałem dno zbiorników z opadniętych liści. Każdy spinningista wie co to liście jesienną porą. Czepia się to świństwo woblera, tak że ten wcale nie myśli lusterkować. I bądź tu człowieku mądry - czytać te gazety czy nie czytać…?
Zawsze przecież można poradzić się miejscowego wędkarza gdzie, co i na co łowić. Stali bywalcy wiedzą najlepiej. Tylko weź teraz odróżnij starego wyjadacza od tego niedzielnego wędkarza, który to właśnie naczytał się tych samych gazet i szpanuje wiedzą. Sprawa nie jest prosta nawet jak się trafi na prawdziwego majstra. Przecież ten się nie przyzna gdzie jest ryba a już na pewno nie poda na tacy jak ją złowić. To cwani ludzie i w swoje gniazdo nie narobią. Hm, to może na początek ustawić się tam gdzie najwięcej podpórek stoi? Przyznajcie się, że i wam przyświecała taka idea za młodu:). Przecież tam musi być ryba skoro tyle podpórek, nie ma siły ta metoda musi dać sukces. Albo i nie musi bo co jeśli w takim miejscu jest presja, co jeśli wywalono tam już wagon zanęty i sklepowych dipów pipów i innych śmierdziuchów? Co jeśli łowił tam niedawno jakiś idiota co się napluskał i nawściekał tyle, że ryba zakopała się w muł na miesiąc ze strachu? Na pewno większości z Was te pytania zaprzątały i zaprzątają głowę. No to gdzie do choroby szukać wiedzy, metody, gdzie szukać sukcesu? Mam pewien pomysł ale najpierw przeczytajcie jedną z moich ostatnich lekcji, której udzieliła mi wyprawa na zębatego.
Otóż korzystając z pierwszego listopadowego weekendu razem z Kubą postanowiliśmy wyłowić wszystkie szczupaki w okolicy Wilkowa. U rodziców zawitaliśmy piątkowym popołudniem. Niby wielki dzień wędkowania miał być nazajutrz ale przecież choćby rekonesans należało zrobić jeszcze w piątek. Wzięliśmy po spinningu i ruszyliśmy na zwiad wzdłuż starorzecza. „Niedaleczko” bo już zaraz za stodołą zaczyna się to zapomniane przez wędkarzy bajorko. Niby zapomniane ale już po kilkudziesięciu metrach wędrówki spotkaliśmy człowieka bacznie obserwującego wodę. To jeden z tych ludzi, którzy niemal każdego dnia sterczą nad wodą i kombinują jak pojmać mięso na kolację. Wie gdzie jest ryba, gdzie, kto i na co łowi, wie gdzie „biorą”……. a gdzie już wybrali rybę do cna. Nie było lepszej okazji aby w kliku pytaniach zaczerpnąć informacji co dzieje się w okolicznych bajorkach.
- biorą? – zapytałem wprost.
- nie wiem nie mam nawet wędki ale jak łowiłem kilka dni z rzędu to na spinning nic. Na żywca dwa małe szczupaczki i kilka ładnych okoni ale to tam dalej. Ładne szczupaki biorą pod Machowem tam gdzie 3 lata temu brali piach na wał. Jak byłem w ostatnią sobotę to było tyle ludzi, że nie było gdzie zarzucić. Tam możecie iść a tutaj to szkoda łowić – poinformował „jegomość”.
- ładne szczupaki to jakie?
- yyyyy Misztal z Zastowa mówił, że złowił takiego pod dwa kilo.
- no nic, dziś popróbujemy tutaj a jutro się skoczy na Machów. – tymi słowami pożegnaliśmy „informatora”.
Ponieważ znaliśmy tego człowieka wiedziałem, że dość często mija się z prawdą. A z kolei rzekome informacje i opowieści wędkarskie zasłyszane z ust Pana Misztala zwykle należy dzielić przez 4. Toteż niewiele można było wywnioskować. To trzeba po prostu sprawdzić.
Niestety piątkowe popołudnie pokazało, że napotkany „jegomość” miał rację co do braku brań na starorzeczu. Ani jednego pobicia przez dwie godziny biczowania wody.
- Kwazi (bo tak z Kubą nazywamy napotkanego „jegomościa”) miał dziś chyba dzień prawdomówności – skwitowałem
- na to wygląda, więc jutro jedziemy na Machów – odparł Kuba.
W sobotę zameldowaliśmy się nad dołkiem wspomnianym przez Kwaziego. Tylko gdzie ten tumult wędkarzy? Nie ma żywej duszy. Pewnie nas Kwazi wyprowadził w pole i ma teraz ubaw. No ale skoro już jesteśmy to wędkarska przyzwoitość nakazuje wykonać po kilka rzutów kontrolnych. Płytki zbiornik, w którym woda nie przekraczała metra głębokości rozlany na powierzchni niecałego hektara, przedzielony był wąskim piaszczystym wałkiem na dwoje. Jaki by to zbiornik nie był należy go obejrzeć aby wydedukować gdzie może się skupiać drapieżnik. Jakub od razu zwrócił uwagę na fakt, że woda z lewej strony nasypu jest dużo bardziej mętna niż po prawej. Dało nam to sygnał, że szczupaka należy szukać z lewej. Ja z kolei zwróciłem uwagę na kierunek wiatru, który szczątki roślinności i resztki suchej trzciny spychał w ciekawe zakole. Stało się oczywistym, że to tu zaczniemy wędkować. Ponieważ czasu mieliśmy dużo w zapasie postanowiliśmy połowić stacjonarnie na żywczyka ale jak to u nas zwykle bywa tego żywczyka musieliśmy sobie najpierw złowić. Kilka garstek drobnej zanęty wylądowało w łowisku i po kilku minutach dwa małe spławiczki kiwały się na wodzie. Niestety mimo prób, kombinowania z zanętą, przynętą czy gruntem nie dało żadnego efektu. Tylko mnóstwo słonecznicy wypasało się na smużącej zanęcie.
- no nic, trzeba spakować te spławikówki i rozłożyć spiny – słusznie zniecierpliwił się Kuba, który z resztą, zamiast ze mną dzielnie łowić żywce, od kilkunastu minut ganiał z aparatem za zimorodkiem. Taka obfitość słonecznicy zwabiła w trzcinowisko kilka pięknie wybarwionych egzemplarzy.
Zmieniliśmy metodę wędkowania na bardziej mobilną i biczowaliśmy ciekawsze zakątki zbiornika. Kuba miał pierwszy kontakt z rybą ale niestety szczupak jedynie odprowadził przynętę do brzegu. Ja uparłem się, że będę łowił duże szczupaki na wirówkę imitującą okazałą płotkę. Nie wiem skąd miałem tego cudaka ale samo jej prowadzenie znacznie uginało szczytówkę wędki. Naprawdę niezły kawał „żelaza” jak na takie małe wody. Wykonane rzuty zamieniały się w dziesiątki rzutów, te z kolei w setki aż tu nagle…..!! Trach i podczas rzutu urwał się wolfram a wirówka z donośnym pluskiem wylądowała na środku wody. Pudełko z przynętami zostawiłem w samochodzie więc przeszukałem spiesznie kieszenie kamizelki czy nie mam nic przy sobie. Jedynie co udało mi się wyszperać to stary przypon wolframowy przypominający sprężynę i malutką, smukłą boleniową blaszkę.Coś na kształt małego wierzbowego listka. Rozmiarem tylko nieznacznie przewyższała wypasioną słonecznicę:) Ach! i tak „dziady” nie biorą to co za różnica czym będę śmiajtał? - pomyślałem. Kilka rzutów i siadł pierwszy szczupaczek. Kolejne kilka i jest następny, potem 3. Kuba widząc obrót wydarzeń przeszukał arsenał i to co było w nim najpodobniejsze do mojej blaszki to mors nr 1. Postanowił mnie gonić więc wziął sprzęt i przeprawił się na drugą stronę zbiornika, która porośnięta była niezwykle szerokim pasem trzciny. Widziałem go tylko wtedy gdy pojawił się nad samym brzegiem wody, słyszałem zaś, zawsze gdy zmieniał miejscówkę brodząc wśród gęstego trzcinowiska.
Tymczasem ja wykonałem enty rzut i po kilku ruchach korbką zauważyłem jak słonecznica ucieka przed prowadzoną blaszką. Ta z kolei prowadzona ruchem skokowym wyglądała jakby się uganiała za tą drobnicą. Tak mi się to spodobało, że powtórzyłem rzut tyle, że tym razem przesympatyczną zabawę przerwał mi piekielny atak na wabik. Łorety! co za bydle – wymamrotałem coś pod nosem. Po kilu odjazdach wiedziałem, że sam tego nie podbiorę nie mając podbieraka, więc gwizdnąłem aby zwrócić na siebie uwagę Kuby, po czym skinieniem głowy dałem mu znać, że potrzebna mi pomoc. Kuba „wyciągnął” gumiaki i parł poprzez trzciny na pomoc. Odcinek do pokonania nie dość, że trudny to jeszcze dość pokaźny. Szczupak się męczy a wabik zapięty w samym kąciku. Trochę miałem pietra bo przecież jak się zepnie to Kuba nie dość, że nie uwierzy to jeszcze mnie ochrzani, że go na darmo fatyguję. Pomyślałem, że wezmę go "wślizgiem". Podholowałem kilkanaście metrów wzdłuż brzegu na piaszczyste wypłycenie i pociągnięciem kija wywlokłem rybę do połowy długości ciała na brzeg. Jeszcze ciut i jesteś mój kochanieńki – posapywałem coś mimowolnie. Wtem szczupak wzbił się na pół metra w górę a ja odruchowo acz zręcznie skorzystałem z szansy i przyciągnąłem go w locie całkowicie na brzeg. Chwyciłem oburącz za karczysko i podniosłem z piachu. W tym momencie dopadł z odsieczą Jakub. Kuba dyszał po przełajach, ja dyszałem z emocji i gapiliśmy się w szczupaka tak samo zdziwieni jak on sam zaistniałym zdarzeniem.
Po co o tym piszę? No jak to poco? Po to by się pochwalić, ale nie tylko. Analizując całą wyprawę doszedłem do ciekawych wniosków. Aby łowić duże ryby po prostu trzeba być nad wodą a nie przed komputerem i należy pieczołowicie czytać wodę, wnikliwie analizować warunki bytowania ryb i charakterystykę łowiska. Spójrzcie ile rzeczy złożyło się na mój mały sukces. Rekonesans dnia poprzedniego, analiza łowiska i ocena gdzie może być ryba, kierunek wiatru. Wszystkie bowiem ryby, a złowiliśmy ich tego dnia 6 sztuk, padły w okolicy w/w zakola. Największym jednak szczęściem był urwany przypon wraz z wielką wirówką. Dlaczego?
To proste. W tym łowisku nie było już niemal żadnej drobnicy prócz słonecznicy. Nie bez przyczyny próby pochwycenia żywca okazały się zupełnie daremne. Tam go po prostu nie było. Mniejsze szczupaki żarły słonecznicę a większe szczupaki żarły te mniejsze szczupaki. Pamiętacie zapewne jak wyżej wspomniałem, że prowadzona przynęta wyglądała jakby uganiała się za drobnicą? Czyżby to był przypadek?
Dlatego nie ma jedynie słusznych wskazówek, słusznych rad czy przepisów na sukces. Łowiska mamy tak zróżnicowane, że choćbyśmy zabrali wszystkie numery WW, które ujrzały światło dnia a nie zabrali ze sobą „głowy” to wszystko na nic. Ta wyprawa pokazała mi jak mało jeszcze wiem o rybach….