Pierwszy raz na kutrze z surfcastingiem w tle
Piotr Strzałkowski (piotr-strzalkow)
2013-05-10
O wyprawie na dorsze marzyłem od zawsze. Odkąd tylko dowiedziałem się, że na Bałtyku można łapać ryby czymś innym niż sieci postanowiłem, że muszę spróbować swojego szczęścia z pilkerem w ręku. Oczywiście, nie wiedziałem, na co, jak i czym wędkuje się z kutra, ale to nie przeszkodziło mi dążyć do spełnienia marzenia.
Zacząłem zbierać informacje na temat połowów z kutra. Wydawało się to wszystko na początku nieco skomplikowane: specjalna wędka, odporny na słoną wodę kołowrotek, przynęty, dedykowana plecionka i te przywieszki. Oszaleć można. Postanowiłem, zatem porozmawiać z kimś, kto już przeżył morską przygodę.
Nie musiałem długo szukać. Jak się okazało, Sebastian na kutrze był już kilka razy. Po krótce wyjaśnił, o co chodzi i o dziwo dowiedziałem się, że wędkę, która nada się na dorsza już mam. Był to kupiony jakiś czas temu Konger Carbomaxx Light Pilk 2.7m c.w.180g. Nieco obawiałem się o wyrzut, bo z tego, co czytałem, popularniejsze są wędki z c.w. od 250 do 300g w zależności gdzie się łowi. Sebastian jednak mnie uspokoił i powiedział, że na Darłowo spokojnie wystarczy. Twierdził, że najlepiej sprawdzają się tam pilkery o wadze 100-150g. Ok! Wędkę mam.
Teraz młynek. Miał pomieścić jakieś 270-300m plecionki o grubości 0.18-0.24. Pokazałem chłopakom mój Quantum’a Sea Smart SW 460 FD, który kupiłem do wspomnianego wyżej Kongera. Znowu bingo. Może być. Jedynie sznuro-plecionka 0.35 podobno się nie nadawała. Teraz już wiem, dlaczego.
Muszę wytłumaczyć, skąd u mnie taki zestaw. Otóż, jakieś 3-4 lata temu jechałem na Zalew Zegrzyński i postanowiłem kupić wędkę do ciężkiego gruntu. Wpadłem jak dziki do sklepu mając 100pln w kieszeni i wyszedłem z tym oto kijem. Zakup okazał się zupełnie nietrafiony. Powód był prosty. Moja wiedza na temat wędkarstwa była znikoma. Wędka powędrowała w kąt.
Dwa sezony temu, zapragnąłem zapolować na suma. Wykopałem wędkę spod sterty gratów w schowku i stwierdziłem, że może się sprawdzić na wąsatego. Potrzebny był już mi tylko kręcioł. W tym celu udałem się do ESOXa w Warszawie. Tam polecili mi właśnie Quantum’a twierdząc, że może też się sprawdzić… na dorsza!
Zatem wędka i młynek już były. Przydałaby się reszta, ale jakoś lokalne wyprawy na ryby, przysłoniły mi wizję wyjazdy na wybrzeże. Nieco odpuściłem temat. Nie na długo.
Ciśnienie na dorsze gwałtownie mi skoczyło, kiedy to Sebastian zapytał czy jadę do Darłowa na kuter. Odpowiedziałem Jasne! Kiedy? Niestety, okazało się, że choćbym nie wiem jak się starał, to nie dam rady jechać. Za to Tomek, który podobnie, jak ja nie był na dorszu powiedział, że nie przepuści takiej okazji.
Jako, że nie miał sprzętu, szybko ruszyliśmy do ESOX’a. Kupił kij Robinsona i młynek Kongera Seakon’a. Do tego najtańszą dostępną sznuro-plecionkę i prawie był już gotowy. Po przynęty i przywieszki miał jechać z Sebkiem do Łomianek.
Po dodarciu na miejsce okazało się, że trafili na marną pogodę i żeby wypłynąć musieli czekać 4 dni. Ufff. Dobrze, że nie pojechałem. Jednak kiedy wrócili, byłem bardzo ciekawy relacji, a w szczególności Tomka, bo był to jego pierwszy wyjazd na dorsza.
Z jego opowieści wynikało, że było klawo jak cholera. Złapał w sumie blisko 30 ryb, umęczył się jak głupi przy ich holowaniu no i powiedział, że nigdy się tak nie wyłapał. Jeśli dodamy do tego ciekaw przeżycie, jakim jest wypłynięcie w pełne morze, to łatwo można sobie wyobrazić, jakiej chcicy nabrałem na podobny wyjazd.
Pech chciał, że do końca zeszłego sezonu, wszystko sprzeniewierzało się przeciwko mnie i za nic nie mogłem znaleźć wolnego terminu. Kiedy powoli, a nawet bardzo powili zbliżała się wiosna, zacząłem planować dorszowe wędkowanie. Ustaliłem z Tomkiem, że wstępnie umawiamy się na początek kwietnia. Miał to być taki prezent z okazji moich urodzin. Traf jednak chciał, że w pierwszy weekend kwietnia, musiałem wyjechać zagranicę. Automatycznie, ze względu na szkołę, termin przesunął się o kolejne dwa tygodnie.
Szczęście w nieszczęściu. Kiedy w Wielkanoc wędkowałem w Niemczech i sprawdzałem pogodę w Kraju, dziękowałem za to, że tak się sprawy ułożyły. Śnieg, zamiecie i mróz. Brrr. Miałem tylko wielką nadzieję, że 20 kwietnia pogoda dopisze.
Po powrocie z Niemiec, bez względu na długoterminowe prognozy pogody, ruszyłem do sklepu w celu nabycia wszystkich niezbędnych akcesoriów. Pierwsza sprawa plecionka. Zastanawiałem się nad Daiwa Tournament 8 Braid Accudepth i Dragon GuidePRO Rainbow. Grubość? Tu pojawiały się sprzeczne informacje. Jedni twierdzili, że 0.16 jest wystarczającą grubością na nasze wody. Taka średnica pozwoli bardzo szybko opaść przynęcie na dno, co ma mieć kluczowe znaczenie przy połowie dorszy. Inny doradzali jednak grubsze plecionki. Argumentowali to tym, że przy dublecie lub zapięciu 3 ryb, szkoda tracić i tak drogiego w sumie zestawu. Poza tym, hol dorsza charakteryzuje się szybkim, siłowym holem, a nie finezyjną walką z rybą. Z tego powodu postanowiłem kupić plećkę w rozmiarze 0.22-0.023.
Wybrałem się do sklepu, w celu uzupełnienia brakujących elementów. Zacząłem od pilkerów. Padło na Konger Baltic Star 120g. Wybrałem 5 czy 6 różnych kolorów. Do tego przywieszki Jaxona krewetko podobne – used oil (zdjęcie). Brakowało już tylko linki. Wyboru wielkiego nie miałem. Dostępna była jedynie Power Pro Fluo. Występowała w dwóch wersjach 8 braid i 5 braid. 5ka jakoś mi nie pasowała. Na pewno bardzo by hałasowała. Dlatego wziąłem 8ke o grubości 0.23. Zestaw gotowy.
Muszę wspomnieć o tym, że kiedy ja kompletowałem sprzęt, Tomek też skusił się o nowe zabawki. Właściwie został do tego zmuszony, gdyż po pierwszej wyprawie, jego sprzęt był w opłakanym stanie. Kołowrotek Kongera ledwo zipał, a przelotka w wędce przecięta została przez pseudo plecionkę. Przelotkę wymieniliśmy, ale i tak zdecydował się na zakup nowej. Postawił na Fiume 2.4m za niewiele ponad 200pln. Prezentowała się bardzo ładnie. Do tego młynek Ryobi Arctica 7000. Duży, ale ma też służyć do połowu suma. Nawiasem mówiąc, rewelacyjna maszynka.
Można powiedzieć, że byliśmy gotowi na wiosenne dorsze.
W porcie umówieni byliśmy na godz. 4:00. Chcieliśmy być nieco wcześniej, żeby poznać się przez znajomego z załogą Złotej Rybki. Gdy doczłapaliśmy się, na miejscu byli już chyba wszyscy chętni wypłynąć tego dnia.
Pierwsze wrażenie było oszałamiające. Ponad 20 zapaleńców krzątających się na brzegu i pokładzie. Jedni montowali zestawy, drudzy rozmawiali, a jeszcze inni wzmacniali się napitkami. Pomyślałem, że jestem w wędkarskim raju. Uwielbiam takie klimaty.
Kolega Tomasz, przedstawił mnie i Tomka szyprowi Adamowi. Po krótkiej rozmowie, ruszyliśmy na nasze miejscówki. Jak dla mnie, były idealne. Znajdowały się przy lewej burcie tuż za mesą, przy ławeczkach. Słowem, pełen komfort. Rozpakowałem się i uzbroiłem sprzęt. Na pierwszy ogień miał iść miodowy pilker i krewetko podobne przywieszki. Wędka w uchwyt i pozostało tylko czekać.
Ruszył silnik i za chwilę kuter zaczął się przemieszczać. Nie obyło się bez ocierek, ale jakoś szczęśliwie dopłynęliśmy do główek, aby wypłynąć w pełne morze. Pierwszy raz doświadczyłem czegoś takiego i muszę przyznać, że nie zaponę do końca życia uczucia, kiedy ląd znika za horyzontem. Trochę ochłonąłem, kiedy dowiedziałem się, że na pierwsze łowisko dopłyniemy za jakieś 2-3 godziny. Postanowiłem przespać tą podróż na wspomnianej ławeczce. Tomek nie chciał tracić okazji i ruszył integrować się z resztą wędkarzy do mesy.
Po ok. 2.5h Tomek postanowił mnie obudzić, gdyż dostał cynk, że za kilka minut zaczynamy wędkowanie. Szybko się ocknąłem, podszedłem do wędki i czekając, patrzyłem, co robią inni. Zdjąłem wędkę, zluzowałem zestaw i czekałem. Usłyszałem sygnał i zobaczyłem, jak wszyscy zrzucają przynęty do wody.
Pierwszy rzut i oczekiwanie, aż przynęta sięgnie dna. Od razu naszły mnie obawy o to, czy nie poplączę się z sąsiadem. Okazało się, że nie było z tym większych problemów. Z tego co zaobserwowałem, łatwiej o zaczep z osobą, która stoi na przeciwnej burcie, niż sąsiadem. W międzyczasie pilker uderzył o dno. Zaczęło się jigowanie.
Pykałem tak chwilę, ale bez rezultatów. Ściągnąłem zestaw i rzuciłem drugi raz. Ledwo sięgnął dna, a usłyszałem sygnał, żeby zwijać sznurki. Ok. Płyniemy gdzie indziej. Kilka minut i byliśmy już nad drugą ławicą. Powtórzyliśmy czynności i już przy pierwej próbie kolega dwa stanowiska po lewej holował pierwszego dorsza. Zapytałem się głośno, jak poczuję branie. Szybko usłyszałem, że nie musze się o to martwić. Poczuję na pewno. Przekonałem się o tym dwa napłynięcia później. Tomek wyholował swojego pierwszego już przy drugiej próbie.
Na którymś z kolejnych napłynięć, rzuciłem i wreszcie poczułem solidny opór i wielką radochę. Zacząłem hol. Okazało się, że wyciągnięcie ryby z kilkudziesięciu metrów to wcale niełatwe zadanie. Zrozumiałem, co miał na myśli Tomek, kiedy mówił, że następnego dnia bolały go ręce. Kiedy ryba była już kilka metrów do powierzchni wody zobaczyłem, białą plamę i to jak bardzo różni się woda z dala od brzegu. Była bardzo czysta. Wyglądało to wszystko zjawiskowo. Wiedziałem już, że wyprawa była strzałem w dziesiątkę.
Odpinając rybę, pierwszy raz w życiu przyglądałem się żywemu dorszowi. Trzeba przyznać, że to piękne stworzenie.
Udało mi się wyjąć jeszcze dwie sztuki i szyper powiedział, że płyniemy na zachód szukać większych ławic. Zeszło się ok. 2 godzin, które oczywiście przespałem. Kiedy dopłynęliśmy na miejsce, Tomek był już nieco przymęczony. Ja czułem się jak młody bóg.
Zmiana łowiska była zbawienna. Już przy pierwszym rzucie poczułem, że ryba siedzi na haku, po chwili poczułem jeszcze większy ciężar. Spodziewałem się dubletu i nie zawiodłem się. Niesamowite uczucie, ale i duży wysiłek. Wtedy zacząłem się zastanawiać, jak to jest wyciągać naprawdę duże kilku, kilkunastokilogramowe sztuki. Słodka mordęga. W międzyczasie Tomkowa Fiuma nie wytrzymała i pękła tuż za szczytową przelotką na 4 rybie. Humor kolegi nagle gdzieś odpłynął, pomimo, że w iście macgyverowski sposób dokonaliśmy naprawy wędki. Okazało się, że za każdym rzutem plecionka zmieniała się w istną pajęczynę.
Tomek zadecydował się resztę rejsu spędzi na podziwianiu widoków, kibicowaniu i topieniu smutków w butelce rumu. Długo nie pokibicował i nie popodziwiał. Zległ w mesie i został tam już do samego końca. Trzeba jednak powiedzieć, że zanim zległ, pomagał przy gotowaniu kapuśniaka dla wszystkich wędkarzy.
Ja się nie poddawałem i bawiłem się na całego. Każde z napłynięć dawało coraz to lepsze wyniki. Jeden z kolegów trafił 15 sztuk na jednym napłynięciu. Początkowe narzekania na szypra za „wycieczkę” szybko umilkły. Nie było czasu na marudzenie. Trzeba było uwijać się z rybą.
Po kilku kolejnych napłynięciach powiadomiono nas, że za chwilę kończymy. Dosłownie w tym samym czasie, ktoś z dziobu krzyknął, że jego dorszyka odprowadził ok. metrowy łosoś. Część z wędkujących natychmiast zmieniła przynęty i zaczęła ciskać zestawy w dal. Niestety. Nikomu nie udało się złapać, niczego innego niż dorsz. Po trzech sygnałach, emocja opadły. Zwinięte wędki i czas na odpoczynek. Oczywiście niektórzy zabrali się do filetowania. Ja spokojnie usiadłem na ławce, zapaliłem papierosa i zwyczajnie cieszyłem się. W takim humorze ponownie położyłem się na ławce, aby obudzić się tuż przed wejściem do portu.
W sumie złapałem 17-18 dorszy. Wynik niby niewielki, ale dowiedziałem się, że można wrócić z takiej wyprawy o niemalże kiju. Poza tym, nie liczy się wynik, a zabawa. A ubawiłem się jak nigdy.
Z racji tego, że byłem nad morzem, nie mogłem oprzeć się pokusie wypróbowania surfcastingowego zestawu, który skompletowałem w zeszłym sezonie. Miał on właściwie służyć do połowu suma, ale jest on wybitnie dedykowany na plażę.
Do tej wyprawy przygotowywałem się równie sumiennie, jak w przypadku kutra. Spędziłem godziny na forach i przygotowywaniu sprzętu. Najwięcej trudności przysporzyło zbudowanie końcowego zestawu, który składa się z dwóch haczyków nr 4-6, żyłki z fluocarbonu 0.40, klipsów antysplątaniowych oraz ciężarka o masie 100-160g z wąsami. Samych klipsów nie mogłem nigdzie dostać. Musiałem je zatem zrobić sam. Posłużyły mi do tego drut miedziany z kabla elektrycznego oraz wentyle. Muszę się pochwalić, że nawet się sprawdziły.
Na plaże wybrałem się ok. godziny 8:00 rano. Przywitało mnie piękne słońce, niemal bezwietrzna pogoda i zupełny brak ludzi. Idealne warunki jak na pierwszą próbę surfcastingową.
Szybko rozłożyłem sprzęt. Nadziałem czerwone na haki i rzut. No właśnie, gdzie rzucić. Za nic nie wiedziałem, gdzie są te rewy. Postanowiłem, zatem cisnąć jak najdalej. Poleciało gdzieś na oko na jakieś 80 metrów. Wędka w rurę PCV i czekałem. Nie spodziewałem się wyników, ale miło byłoby, gdyby coś wzięło. Niestety. Po ok. 20 minutach ściągnąłem zestaw i ucieszyłem się, bo zobaczyłem, że haki się wypięły z klipsów. Robaczki nieruszone. Dołożyłem po 1 szt. Na hak i kolejny rzut. Wydawało mi się, że nieco dalej. Naciągnąłem żyłkę i czekałem. Czynność powtórzyłem w sumie ok. 10 razy przez 3 godziny. Bez efektów. Szkoda trochę, że na plaży nie było nikogo, kto wędkowałby w podobny sposób. Zawsze warto zasięgnąć opinii kogoś bardziej doświadczonego. Może następnym razem. Na pewno nie odpuszczę.
Z mojej strony, muszę podziękować Tomkowi za towarzystwo, Tomaszowi za polecenie załodze, Iwonie za nieziemską gościnę a Kasi i Ani za fajną zabawę i ostrzeganie przed fotoradarami w czasie podróży. Przy okazji, pozdrawiam szypra Adam i całą załogę Złotej Rybki.
Już nie mogę się doczekać kolejnej kutrowo-dorszowej wyprawy na wybrzeże.