Urlopowy potwór
Paweł Lewandowski (vistula)
2012-08-26
Słowem wstępu - długo oczekiwany urlop i wyjazd w rodzinne strony mojej żony. Kierunek Litwa, Wilno. W pojeździe zapakowany kosztem mniej potrzebnych pakunków, sprzęt wędkarski. Uradowany powtarzam sobie w myślach - to nadchodzi moja pierwsza przygoda z wędką poza granicami RP, i mimo, iż szperając w przeddzień wyjazdu po internecie, trudno się doszukać porównań litewskich wód do tych ze Szwecji czy Norwegii oraz znikoma dawka informacji na temat wędkarstwa w tym małym państwie nie nastrajają optymistycznie, to jednak
w podświadomości tli się iskierka nadziei, że to dobry czas na przetarcie i eksploracje nowych wędkarskich szlaków.
W pierwszych dniach pobytu na Litwie, wycieczka do Trok. Piękne zamczysko oplecione dziesiątkami krystalicznie czystymi jeziorami zasługuje na miano litewskich Mazur. Wykupione zezwolenie na wędkowanie w obrębie kraju, które kosztowało mnie bagatela 35zł/rok, pozwalało jednak snuć domysły, że ryb tu jak na lekarstwo ale nic bardziej mylnego! Korzystając z iście
wypoczynkowej pogody, brodząc po tors w ciepłej wodzie zauwazyłem wypływające zza skraju trzcin stado około 10 linów, z których każdy ważył na oko powyżej kilograma, szok. Skazany na sprzęt, który zabrałem z Polski, tj. 2 wędziska spinningowe, zacząlem szukać swojej szansy w starciu z drapieżnikami.
Spacer z wędka wzdłuż jeziora obdarzył kilkunastoma małymi okoniami i kilkoma niewymiarowymi szczupaczkami, woda okazała się być dla mnie niezbyt gościnna ale nie było najgorzej jak na debiut za granicą.
Kolejne dni spędzone bez wędki w dłoni pogorszyły moje samopoczucie. Widząc to, moja żona Tatjana przygotowała lekarstwo - antydepresant w postaci dwudniowego pobytu nad jeziorem z przyjaciółmi. Położone wśród lasów malownicze, niewielkie jeziorko oprócz małej plaży było dla wędkarzy w zasadzie niedostępne łowiąc z brzegu a porośnięta trzciną i różnej maści krzewami linia brzegowa oraz powalone do wody drzewa nadawały wodzie dziewiczego uroku.
Przemykające przez głowę myśli, że właśnie tu muszą żyć prawdziwe okazy zostały szybko rozwiane w rozmowach z tubylcami, którzy podnieśli mnie na duchu mówiąc płynnie po polsku, że lepiej napić się wódki aniżeli tracić czas na biczowanie wykłusowanego już z ryb jeziora.
Litwa, dziwny to kraj, gdzie ludność mimo posiadania własnego języka, używa go jedynie w urzędach a na mieście słychać głównie rosyjski i łamany polski. Trafić można jednak jednostki, które polskiego wcale nie rozumieją i z takim właśnie kompanem przyszło mi próbować swoich sił na tym bezrybiu. Jedyna jednostka pływająca jaką dysponowaliśmy to zwykły dwukomorowy ponton. Wygodnie nie będzie ale lepsza gumowa łódka niż nic. Wypływamy!
Jest późne popołudnie, słaby wiaterek i umiarkowane zachmurzenie a na powierzchni wody brak oznak żerowania drapieżników. Patrząc na troche starawy, toporny sprzęt i asortyment jedynie dużych wahadłówek i innego żelastwa mojego towarzysza - Antoshki, można by pomyśleć, że jednak pływają tu jeszcze rekiny.
Licząc na to,że gumowe 'nowinki' wędkarskie dla miejscowych nie są nadal w powszechnym użyciu, uwiązałem do końca żyłki, średniej wielkości biało czarne kopyto na niezbyt ciężkiej główce i zacząłem 'na ślepo' badać nowe łowisko. Dziesiątki rzutow, zmiany przynęt, kolorów, ciężaru ołowianych główek i nic. Po niespełna godzinie 'czesania' wody w strefie przybreżnej, wypłynęliśmy dalej w stronę środka jeziora, gdzie na równym dotąd dnie 'wymacałem' spad schodzący na około 6 metrów. Jako że nie trzeba być poliglotą a słowo 'stop' każdy zrozumie, zatrzymaliśmy się w tym miejscu na dłużej.
Powrót do mojego ulubionego na szczupaka zestawu biało czarnych barw na 7 centymetrowym kopycie, kilka rzutów, sprowadzenie przynęty do dna, dziwne pobicie, podcięcie i... twardy zaczep.
Mam nadzieję, że to nie korek od dna jeziorka i nie spuścimy całej wody po jego wyciągnięciu... po sekundzie, przygotowany na rwanie gumy czuję jednak, że udało się uwolnić przynęte wraz z kupą zielska na haku. Po następnych 5 sekundach holu czuję, że wędzisko zaczyna delikatnie podrygiwać jednak to nic specjalnego - ot, jakiś maluch owinięty w kępę podwodnej trawy.
W wolnym tempie dopompowałem 'zdobycz' do powierzchni i... gdyby nie gumowe burty pontonu to moja opadająca szczęka rozbiłaby nasz pokład.
Nie wiem kto był bardziej zdziwiony - ja? czy ten olbrzymi szczupak, który w ułamku sekundy
dobił spowrotem do dna. W tym momencie zaczęła się walka a ja poczułem ze mam na haku rybę życia.
Wracając do mojego towarzysza, dopóki nasze próby porozumiewania się ograniczone były do nadawania palcem kolejnych miejsc przemieszczania się, tak teraz zaczęło robić się nerwowo i zarazem śmiesznie. Śmiesznie, bo dwóch nie potrafiących dogadać się bez sporej dozy wódki na pokładzie gumowego jachtu facetów i wielkie rybsko na drugim końcu zestawu to komedia dla ewentualnych obserwatorów a dla mnie mieszanka szalenie niekorzystna w tamtej chwili.
Z trudem pohamowałem zapędy Antka, który chciał pływać za rybą - wkońcu była ona na tyle silna, że prowadzała niezakotwiczony ponton po jeziorze i na pewno to ją w dużej mierze zmęczyło. Sądzę, że łowiąc z brzegu ryba niemalże na pewno odzyskałaby przedwcześnie wolność gdyby przyszło do siłowego holu na tej niegrubej żyłce 0,20mm, wśród zatopionych konarów.
Nie będę się rozpisywał jak to wędka gięła się do granic wytrzymałości a naprężona żyłka gwizdała na wietrze, kosząc przy tym podwodną roślinność. Choć ryba dzielnie walczyła nie napisze również, że z kołowrotka wydobywał się dym. Hol trwał bardzo spokojnie i po kilku minutach, które trwały jednak jak wieczność, ryba znalazła się w zasięgu podbieraka, który odrazu wydał się za mały, by bez niepotrzebnej nerwówki ją podebrać. Kolejne rozmowy z Antkiem 'na migi' i zamiast podbieraka, ryba poczuła uścisk mojej dłoni na swoim karku.
Euforia, która mną zawładnęła nie pozwoliła zachować pełnej koncentracji przy dalszym łowieniu,
dlatego wkrótce po tym spłynęliśmy do brzegu kończąc wędkowanie tego dnia.
Nie da się opisać mojej radości, i mimo iż minął ponad rok od czasu złowienia mojego okazu to nadal wracam pamięcią do tych pięknych chwil. Miejscowi ludzie, którzy odradzali wypłynięcia na ryby spytali tylko, w którym sklepie kupiłem zębatego. Mając kontakt z litewskimi przyjaciółmi po dziś dzień, żaden nie słyszał by ktoś złowil w tym zbiorniku większego szczupaka. Miał on 96,5cm i ok. 6,5kg wagi, czyli nadal magiczna 'setka' nie osiągnięta. Wyholowany został na dość toporne jak dla mnie wędzisko 10-40g i wspomnianą żyłkę 0,20mm.
Jako, że przygoda miała miejsce w czerwcu, wielce prawdopodobne jest to, że ryba nie nabrała pełni sił po odbytym tarle. Dlatego moim marzeniem pozostaje stoczenie walki z podobną bestią późną jesienią, tym razem już na krajowym łowisku, czego sobie i Wam życzę!
/vist