Drapieżniki z jeziora i wschodni wiatr
Marek Dębicki (marek-debicki)
2011-11-06
„Wiatr ze wschodu, ryba chodu” tak mówi jedno z powiedzonek wędkarskich, a jak będzie w tym razem w pierwszą listopadową sobotę? Planujemy wyprawę na drapieżniki nad nasze jeziorko, wyposzczeni i żądni sukcesu po dwutygodniowej przerwie. Wstępne prognozy mówią o słonecznym i ciepłym dniu, wschodnim umiarkowanym wietrze, więc czyżby to przysłowie miało się sprawdzić!
Las i jezioro w towarzystwie wschodzącego słonka witają nas lekkim chłodem i kobiercami złotych liści, które jeszcze dwa tygodnie temu zdobiły nadbrzeżne drzewa. Schodzimy na najbliższy pomost, pozdrawiamy wodę i obmyślamy taktykę wędkowania. Będziemy spinningować z pomostów, z pominięciem zatoki zaczynając od południowego brzegu, gdyż przybrzeżny pas wody pokrywają liczne liście. Dwa kije do ręki, okoniowy i szczupakowy i ruszamy na pierwszy odsłonięty od liści pomost. Pamiętając o ostatnich atakach drapieżników niedaleko od pomostów, ustawiam się trochę z tyłu, starając się być jak najmniej widocznym. Pierwsze rzuty za okoniem na ciemnego twisterka i cisza. Szczupakówka z 12cm ripperem o wdzięcznej nazwie Demon jest skuteczniejsza. Notuję pierwszą nieudaną próbę ataku i w niespełna po pół godzinie, dokładnie o 9.00 zapinam i mam w podbieraku pierwszego szczupaka. Już po jego zapięciu pomyślałem o tym, że nie zawsze jednak przysłowia się sprawdzają. Szybka fotka, miarka raz, drugi, trzeci i jak bym ją nie przykładał, to zawsze wychodzi mi 49,5cm. Krótka wymiana uśmiechów z Towarzyszem wyprawy Ryszardem i szczupaczek wraca do wody. Spinningując z jeszcze większym animuszem, prowadząc przynęty jak najbliżej dna, zapominamy o starym zatopionym pniu i pozostawionych po zimowych pracach na skraju pasa trzcin gałęziach olchy i w przeciągu pół godziny jak na zamówienie pozostawiamy zerwane na zaczepach po dwie przepiękne przynęty. Odzyskaliśmy je dopiero następnego dnia, ale bez bosaka się nie obeszło. Jak to na rybach bywa, cztery godziny przeleciały szybciutko i trochę zmarznięci, bez dalszych brań, decydujemy się skosztować trochę słonka, które pięknie oświetla zachodni i północny brzeg jeziora. Idąc leśną ścieżką podziwiamy jesienną przyrodę i nagle Kolega zatrzymuje się z okrzykiem, GRZYB! Niesamowite, prawie na środku przykrytej listowiem ścieżki ulokowała się olbrzymia, przepiękna, zdrowiutka kania czubajka. Tak pięknego grzyba dawno nie spotkaliśmy tym bardziej, że tegorocznego sezonu grzybowego nie można było zaliczyć do udanych. Bez fotki się nie obeszło, a grzyba zostawiamy przyrodzie. Był zbyt piękny aby go zabierać.
Na zachodnim brzegu jest dosłownie raj. Lekki wiaterek i przede wszystkim słoneczko od razu poprawiają nam humory. Na dodatek notujemy oznaki spławiania się drobnicy. Słoneczny dzień, przejrzysta woda więc zapinam twisterka motor oil i postanawiam skusić okonia. Miejsce to jest dość ciekawe z powodu kilkumetrowego rzadko porośniętego rogatkiem i wywłócznikiem wypłycenia, za którym na odległości 7-10m jest piękny spad. Wybór był strzałem w dziesiątkę, gdyż za kolejnym rzutem czuję na szczytówce wymarzone krótkie szarpnięcia. Zacięcie w tempo i jest okoń. Całkiem przyzwoity garbusek 26cm godnie powraca po chwili do wody sprawiając mi wiele radości. Kolejne dwie godziny na słonecznym brzegu bez kontaktu z rybą trochę nas umęczyły, więc robimy przerwę obiadową z zamiarem popołudniowego spinningowania z łodzi.
Podniesieni na duch ciepłym krupnikiem, ale takim ugotowanym po polsku z grzybkami, wypływamy w rejon cypla, gdzie pojawiła się drobnica. Pierwsza godzina i próby skuszenia do brania okoni, pomimo pojedynczych oznak ich bytności w tym rejonie, są z naszej strony nieskuteczne. Na dodatek po jednym z kolejnych rzutów na wędce okoniowej z twisterkiem o barwie motor oil mam uderzenie. Radość jednak była krótka. Przypon 0,22mm z fluorocarbonu nie wytrzymał i chwilę po uderzeniu został ścięty przez szczupaka i tyle rybę widziałem. Pół godzinki przed zmrokiem Ryszard proponuje zmianę miejsca i tu go intuicja męska nie zawiodła. Na stoku schodzącym do głębokości czterech metrów ma pierwszy strzał na swoją wklejankę i pomarańczowe kopytko z żółtą główką. Niestety nie zapina, drugi rzut i sytuacja się powtarza. W końcu za trzecim razem wyjmuje pięknego okonia. Zdjęcia, gratulacje i po kilkunastu pustych rzutach postanawiamy zakończyć spinningowanie i odwiedzić to miejsce następnego dnia z samego rana. Tak to przysłowie nie do końca się sprawdziło
i okazało się, że wiatr ze wschodu, to ryba aczkolwiek kapryśnie, też bierze.