Nieznana Szwecja
Marcin Malczewski (malcz)
2011-10-12
4 godziny po przyjeździe, po zmontowaniu sprzętu, zwodowaniu łodzi z 60 konnym silnikiem (o slipie można było pomarzyć), zainstalowaniu echosondy, silnika do drugiej szwedzkiej jednostki byliśmy gotowi do łowienia. Szybko okazało się, że wybór jeziora na chybił trafił jest owszem kręcący, ale również ryzykowny i wyjątkowo trudny(oczywiście mówię tutaj o jeziorach na temat których, nie ma po prostu ani grama jakiejkolwiek informacji). Okazało się bowiem, że nasze jezioro jest jakby wykopane na zamówienie, wszędzie ta sama głębokość – 1,9 metra. Żadnych górek, kantów, spadków, wypłaceń – trochę nam to podcięło skrzydła. Przez ponad półtorej godziny byliśmy bez dotyku, kolejne zmiany przynęt oraz metod łowienia nie przynosiły oczekiwanych rezultatów – studnia. Sytuację o 180 stopni zmienił jeden niewinny zaczep, wtedy okazało się, że „wystarczy” namierzyć stare zatopione drzewo bądź gałąź a worek z okoniami momentalnie się rozwiązywał. Niestety jak to zwykle w takich miejscach bywa ilość urwanych gum była wprost przerażająca. Wielkość łowionych ryb była uzależniona od wielkości przynęty, im większa tym większe garbusy, ale brania rzadsze. Czasami warto jednak było czekać, pięknie wybarwione 30-35cm okonie były w wyśmienitej formie. W końcu doczekaliśmy się również ryb większych, naprawdę gruby 37 centymetrowy garbus Jakubsona oraz mój nowy PB – 41 cm, były jedynymi rybami złowionymi w tych miejscach. Rozpracowanie okoni nie zajęło nam wiele czasu, w miejscach z podwodnymi przeszkodami było ich gęsto. Przyszedł czas na szczupaki, z tymi już tak łatwo nie poszło. Zero reakcji na Jerki, brak ryby w kapelonach, brak reakcji na większe przynęty było czymś z czym do tej pory w Szwecji się nie zetknęliśmy. Jedyne esoxy, które wyjechały z Kallsjon były przyłowami przy okoniowaniu. Gigantyczne nie były, ale prawie 80cm szczupak robiący świece na plecionce 0,06 do której nie jest przywiązany wolfram potrafi wędkarzowi podnieść tętno.
Po trzech dniach paproszenia na naszym płytkim akwenie, przyszedł czas na wyciągnięcie łódki i poszukanie ryb w innych zbiornikach. Przed wyjazdem na szczęście zabezpieczyliśmy się i wytypowaliśmy kilka innych jezior w pobliżu, tak żeby mieć jakąś alternatywę. Frissjon, Ljundholmsjon, Pelikroken i Valsjon nie były już co prawda tak dzikie i nieznane jak nasz pierwszy zbiornik, ale na pewno nie należały do jezior mocno eksploatowanych wędkarsko. O tym, że Szwedzi tam łowią i że są tam ładne ryby, mógł świadczyć fakt, że dało się do nich znaleźć w necie mapy batymetryczne, oraz informację gdzie można wykupić zezwolenie bądź wypożyczyć łódkę. Wykupienie tygodniowego zezwolenia na Ljundholmsjon oraz Pelikroken(są połączone) kosztowało nas 80SEK od głowy, łódka na jeden dzień 50 SEK. Co ciekawe obie rzeczy załatwia się na stacji Statoil a cała operacja trwa w porywach 5 minut…inna sprawa, że przy wydawaniu kluczyka do łódki nie biorą od człowieka żadnych danych, proszą tylko żeby go zwrócić. Jeziorka te jakoś specjalnie nas nie przekonały i nie okazały się szwedzkimi eldorado – spędzieliśmy nad nimi jeden dzień. Chociaż przed wyjazdem wyczytaliśmy, że w Ljundholmsjon pływają sandacze, a rekordowy pike-perch z tego akwenu ważył 17 funtów, to początkowo ciężko nam było w to uwierzyć, jezioro było wybitnie nie sandaczowe. W końcu jednak dobrnęliśmy do jednego krańca i tam znaleźliśmy piękne dno z kantami od 2,5 do 7 metrów. Po paru godzinach katowania wszelkich możliwych technik opadowych, ja zaliczyłem jedno silne kopnięcie, niestety spóźniłem się i na haku wyjąłem łuskę. Leszek natomiast przy samej łódce przegrał z sandaczem 70+.
Ostatnie dwa dni spędziliśmy na Valsjon. Zrezygnowaliśmy z łowienia na Frissjon, po rozmowach z gościem u którego chcieliśmy wykupić pozwolenia, okazało się, że też jest wędkarzem i zdecydowani polecił Valsjon. Okazów może na nim nie połowiliśmy, ale zdecydowanie jest to jezioro z ogromnym potencjałem. Ponownie zostaliśmy pokonani przez pogodę, wiatr był tak silny że jakiekolwiek łowienie z opadu praktycznie nie wchodziło w grę, nie mówiąc już o skutecznym zakotwiczeniu na środku jeziora gdzie namierzyliśmy wypłycenie z prawie 8 metrów na 2. Pomimo, że silny wiatr uniemożliwił nam skuteczne łowienie w bankowych miejscach udało nam się namierzyć ryby w płytkiej zatoce z obfitą roślinnością. Między 16 a 17 ostatniego dnia udało nam się z niej wyholować 13 wymiarowych esoxów, w przedziale 55-80. Działało wszystko: gumy na lekkich główkach, trociowe obrotówki oraz slidery 10. Istna orgia. Szkoda tylko że pogoda nie dała nam połowić tak jak chcieliśmy i że nasze wędkarskie safari tak szybko się skończyło.
Podsumowując był to wyjazd zupełnie inny od poprzednich siedmiu, ciężko powiedzieć czy lepszy – po prostu inny. Każda wyprawa do kraju trzech koron jest wyjątkowa i specyficzna, do tej pory wszystko mieliśmy „podane na tacy”, tylko wsiąść do łódki i łowić. Teraz sami załatwialiśmy zakwaterowanie, ubezpieczenie, prom, łódki, pozwolenia, mapy…oczywiście wiadomo, że już będąc w samej Szwecji musieliśmy poświęcić czas na załatwienie części tych spraw. Czas, który z pewności jadąc z biurem spędzilibyśmy na wodzie, jednak miało to wszystko swój niepowtarzalny urok i dało nam dodatkową satysfakcję. Postawiło również pod znakiem zapytania nasze kolejne wyjazdy z biurem podróży. Jeśli sami potrafimy znaleźć jezioro o którym Szwedzi w prospekcie piszą: „probably the best lake for perch fishing in southern Sweden” to po co polegać na kimś i przepłacać
Połamania kija!