Wspomnienie lata
Kamil Bławut (tukamil)
2011-01-31
Swojego czasu dość intensywnie dzieliłem się relacjami ze swoich wypraw ze społecznością naszego portalu. Kilka osób nawet przeczytało moje „wypociny” i widocznie nie były one takie tragiczne i wzbudziły sympatię u poniektórych, ponieważ pewnego dnia dostałem zaproszenie od jednego z Portalowiczów na wspólny wypad na rybki. Ucieszyłem się, bo w zasadzie tego oczekiwałem. Chociaż lubię samotne wyprawy i kontemplacje przyrody, to czasami miło dla odmiany mieć do kogo „gębę otworzyć” i wymienić się przemyśleniami. Osobą, która się ze mną skontaktowała był kolega Marlow. Po krótkich pertraktacjach umówiliśmy się nad Wisłą w Krakowie poniżej stopnia wodnego Dąbie.
W końcu nastał ten dzień. Wziąłem niezbędny sprzęt spinningowy i poszedłem na tramwaj, którym dojechałem nad Wisłę. Potem około dwa kilometry marszu wzdłuż rzeki i byłem na miejscu. Była godzina 8:45, połowa lipca. W tamtym okresie mieliśmy do czynienia z prawdziwą falą upałów. Między innymi ten fakt skierował nas właśnie we wspomniane miejsce. Marlow słusznie zauważył, że w sytuacji kiedy przez długi czas utrzymują się tak wysokie temperatury, woda musi być słabo natleniona i ryby będą się grupować w okolicach jazów, stopni wodnych i innych przeszkód, które powodują natlenienie wody i przyśpieszenie nurtu. Dodatkowym atutem wspomnianej lokalizacji miała być piaskowa łacha, która utworzyła się poniżej stopnia po minionej powodzi, z której mieliśmy rozpocząć spinningowanie.
O godzinie 9:00 nadszedł kolega Marlow. Jak się okazało sympatyczny, trochę młodszy ode mnie chłopak i przede wszystkim pasjonat wędkarstwa. Współ-bohater mojej opowieści miał bardzo dużą wiedzę teoretyczną na temat ryb i ich zachowań, ale jak sam się przyznał wędkarstwo było jego hobby od niedawna. Ja staż miałem o wiele dłuższy, ale raczej w technice spławikowej czy gruntowej, więc w spinningu oboje byliśmy żółtodziobami. Niemniej jednak mój współtowarzysz mógł się pochwalić kilkoma szczupakami, a przede wszystkim robiącym wrażenie ponad 30-sto centymetrowym okoniem wyholowanym na żwirowni o nazwie Brzegi.
Po przywitaniu i krótkiej wymianie zdań udaliśmy się na wspomnianą piaskową łachę i tam rozpoczęliśmy wędkowanie. Wraz z upływającym czasem słońce coraz bardziej nam doskwierało, jednakże nie zrażeni tym faktem posyłaliśmy w bój coraz to nowsze przynęty. Marlow rzucał głównie średniej wielkości wahadłówkami i przynętami gumowymi mając na celu harcującego w głównym nurcie bolenia. Ja nie nastawiałem się na konkretną zdobycz, tym bardziej, że nie miałem żadnych blaszek w swoim arsenale. Dlatego obrzucałem wodę gumkami o różnej wielkości, z lekkimi główkami jakie stosuję na co dzień w moich mocno zarośniętych Bagrach. Ponadto od czasu do czasu zakładałem paproszka i sondowałem fragment spokojnej wody poniżej łachy. Jeden z takich rzutów perłowym mikro-kopytkiem z niebieskim grzbietem zakończył się przytrzymaniem zestawu i moim zacięciem. Niestety bez efektu, ale przysiągłbym, że przez ułamek sekundy poczułem na wędce szarpnięcie. Może był to przyczajony i odpoczywający w tym właśnie miejscu kleń? Tego się już nie dowiem.
Po krótkim czasie nowo poznany kolega zaczął się niecierpliwić. Wydało mi się to trochę dziwne bo minęło z pół godzinki, może trochę więcej, a ja jako osoba wybitnie cierpliwa i urodzony spławikowiec mógłbym tak stać i rzucać cały dzień, tym bardziej, że ryby w łowisku były o czym przekonywały nas ciągłe pluski wody. Po krótkim przedyskutowaniu za i przeciw postanowiliśmy jednak przejść na drugą stronę rzeki, ponieważ z tamtej strony łatwiej było dorzucić w sam środek tego kotła który tworzył boleń.
Od drugiej strony podejście było zdecydowanie trudniejsze, więc chwile przedzieraliśmy się przez pokrzywy i zarośla, aż znaleźliśmy odpowiednie miejsce i kontynuowaliśmy wędkowanie. Pożyczyłem od Marlowa jedną z jego markowych wahadłówek i także spróbowałem swoich sił w walce z rapą, ale bezskutecznie. Mój współtowarzysz chodził w różne miejsca, często odkładał wędkę kosztem aparatu i fotografował piękne niebieskie i fioletowe ważki oraz ciekawskiego łabędzia. Ja cierpliwie obławiałem różne partie rzeki. Jak to często bywa cierpliwość została wynagrodzona. Na pstrokato-papuziego woblerka typu pstrągowego połakomił się mój pierwszy wiślany okoń! Może nie był to garbus z prawdziwego zdażenia jakimi mogą pochwalić się doświadczeni spinningiści, ale za to mój największy, który sprawił mi ogromną radość i napawał dumą. Marlow zaserwował mi krótką sesję zdjęciową ze zdobyczą, po czym okoń wrócił do wody.
Powędkowaliśmy jeszcze chwilę i około godziny 12:00 musieliśmy się ewakuować bo skwar był niemiłosierny, a nie zabraliśmy ze sobą żadnego napoju. Przede mną był dodatkowo kawałek pieszego marszu ze sprzętem na plecach w palącym słońcu. Przyznam, że dało mi się to wszystko we znaki. Po powrocie do domu wypiłem prawie półtorej litra wody mineralnej i byłem na granicy udaru słonecznego.
Podsumowując opisaną wyprawę warte podkreślenia jest, że poznałem nową osobę, która okazała się wielkim pasjonatem wędkarstwa i zasady Catch&Release. Ponadto Marlow to facet dobrze wychowany, z którym można urządzić sobie rzeczową i ciekawą dyskusję. Ma tylko jedną wadę, a mianowicie brak cierpliwości, stąd jego zamiłowanie tylko i wyłącznie do spinningu. Wisła nagrodziła mnie pięknym okoniem, za co jestem jej wdzięczny. Niedługo potem pojechałem na wieś i tam zrobiłem sobie kilka wahadłówek własnej koncepcji i produkcji. Kupiłem też malutkie woblerki z zamiarem zorganizowania w przyszłości wyprawy na klenia. I jeszcze jedno: na następny raz w taką pogodę nie zapomnę o czapce i wodzie do picia.
Pozdrawiam