Marcowa niespodzianka.
Łukasz Kraszewski (glizda)
2010-03-25
zwiadzie,na oddalonym o kilka kilometrów zalewie. Lód w niektórych miejscach już puścił, czas więc ruszać na łowy! Spakowałem się, więc pośpiesznie biorąc ze sobą jedną wędkę, zanętę na płoć, waniliowe ciasto oraz dwie kromki świeżego chleba. Sprzęt także typowy na płotkę: kij 4m, żyłka 0,14, na przyponie 0,10, haczyk nr.14 i delikatny dobrze wyważony spławik. Do tego wszystkiego przydałaby się szczypta wędkarskiego szczęścia,bym tą wyprawę mógł zaliczyć do udanych. Aby dostać się na łowisko musiałem iść ok.1,5 km przedostając się przez gęste chaszcze. Obuwie coraz to grzęzło w podmokłym gruncie, ale w końcu moim oczom ukazał się
upragniony widok marcowego łowiska. Nie namyślając się długo rozwinąłem sprzęt i rozrobiłem zanętę, aby namokła jeszcze przez chwilę. Zegarek pokazywał już 15:30. Warunki do połowu były idealne, prawie bezwietrznie. I na efekty, też ryby nie kazały mi długo czekać. Po upływie ok.15 min pojawiły się pierwsze brania. Były jednak dość apatyczne i niełatwe do zacięcia,ale niewielkie płotki raz po raz lądowały w siatce. Nie przejmował mnie wtedy specjalnie fakt, że na moim przyponie, mniej-więcej po środku zrobił się mały węzełek. Po upływie dwóch godzin brania niemal całkiem się skończyły, słońce chyliło się ku zachodowi. Pomyślałem, że zostanę jeszcze chwilę, a jak nic nie weźmie to będzie już pora zbierać się do domu. Wpatrywałem się w mały, czerwony pypeć mojego spławika. Zanurzał się on co chwila, po czym wynurzał. To pewnie płoć jest tak 'wielka', że nie może sobie poradził z trochę większą bryłą ciasta,którą teraz założyłem na haczyk. Ale spławik w końcu pogrążył się całkowicie.
Zaciąłem więc ... I ku mojemu największemu zdumieniu poczułem naprawdę silny opór walczącej ryby. Nie była to bynajmniej płotka. Przez głowę przewijały mi się setki myśli, także to, że na moim przyponie jest węzeł. Całe szczęście hamulec mam zawsze wyregulowany, lekko go tylko odkręciłem i ryba ruszyła w prawą stronę wybierając jakieś 15m żyłki. Próbowałem podciągnąć to potężne cielsko trochę do góry, gdyż bardzo ciekawiło mnie co to takiego holuje. Ale nic z tego, ryba nadal murowała do dna. W końcu jednak dała się podciągnąć bliżej i po jakichś kilku minutach holu moim oczom ukazał się pięknie ubarwiony lin, na oko nieco ponad kilo. Niestety moje najgorsze obawy potwierdziły się i w odległości 2 może 3 metrów od brzegu ryba gwałtownym szarpnięciem zerwała przypon, machnęła zamaszyście ogonem i odpłynęła w toń mojego marcowego łowiska. Moja frustracja i zdenerwowanie były wtedy ogromne. Nie muszę zresztą opisywać co czuje wtedy wędkarz, po prostu szkoda słów. Stałem jeszcze przez chwilę jak otępiały nie wierząc w to co się stało. Serce łomotało mi niesamowicie. A do tego całą akcję obserwował wędkarz, który łowił po drugiej stronie. Co za żenada. Nie pozostało mi nic innego jak tylko spakować się i wracać do domu. W drodze powrotnej nieco już ochłonąłem i podziwiając piękno wiosennego krajobrazu
planowałem już następną wyprawę. Może nieco łaskawsza okaże się któraś z wiosennych rzeczek na które co roku jeździmy z ojcem, aby dać wycisk okazałym płociom. I tak też się stanie pewnie tego roku. Po przyjeździe do domu i wieczornej rozmowie z ojcem przy piwie zaplanowaliśmy wyprawę w kolejne ciekawe wiosenne łowisko. Zmęczony emocjami szybko usnąłem, a sen był głęboki, a w nim mnóstwo ładnych linów w siatce...:) (Łukasz Kraszewski)
materiał zgłoszony na konkurs wedkuje.pl