Wiosenne płocie
Łukasz Lejman (lukasso)
2010-03-15
W kwietniowy weekend postanowiliśmy wybrać się na spacer nad Zalew Sulejowski. Ja nie zastanawiając się zbyt długo zaproponowałem, byśmy zabrali wędki i spróbowali razem połapać ryby. Ku mojemu zdziwieniu żona się zgodziła, pod warunkiem, że pomogę jej zakładać robaki na haczyk, na które w tamtym czasie patrzyła z niemałym obrzydzeniem.
Zadowolony szybko spakowałem już dawno przyszykowane wędki do pokrowca, robaki wyjąłem z lodówki a zanętę miałem jeszcze z ostatniej wyprawy. Zdecydowaliśmy się odwiedzić naszą ulubiona zatokę w miejscowości Bronisławów. Zabrałem ze sobą dwa baty, dwa federy i odległościówkę. Pogoda była raczej deszczowa, ale nas to nie odstraszyło. Na miejscu pogoda się zmieniła, zaczęło wychodzić słońce i zrobiło się cieplutko. Po wybraniu miejscówki na cypelku, zacząłem podpatrywać wędkarzy z drugiej strony zatoki i okazało się, że łapią coś z gruntu. Nie zastanawiałem się za długo i uzbroiłem mojego federa.
Przetarłem zanętę przez sito, napełniłem koszyczek i wykonałem daleki rzut na środek zatoki. Żonie zaś wyciągnąłem odległościówkę, bo uparła się że ona chce łapać na spławiczek i koniec. Z uwagi na to, że żona nie miała żadnego doświadczenia w rzucaniu zestawem z kołowrotkiem zanęciłem jej mały odcinek wody blisko brzegu nieopodal bojki, udzieliłem krótkiego szkolenia jak wyrzucać przynętę, ustawiłem jej grunt i zająłem się strzelaniem z procy w miejsce mojego, jaki mi się zdawało, profesjonalnie oszacowanego wyrzutu. Po kilku minutach miałem pierwsze efekty w postaci niewielki płoci które od razu trafiły do wody. Moja żona natomiast, uczyła się zarzucać wędkę i wychodziło jej to coraz sprawniej.
Co jakiś czas prosiła mnie tylko o zmianę przynęty, którą po pewnym czasie odważyła się już brać do ręki. W końcu miałem spokój, nie musiałem już działać na „dwa fronty” i mogłem spokojnie zająć się swoją wędką. Minęło kilka chwil, jak zerkając na żonę widziałem jak wyciąga z wody „maluchy”. Zwiększyła sobie nawet grunt. Trochę się denerwowała, jak udzielałem jej wskazówek, że ma branie i żeby zacinała. Upierała się, że ona wie lepiej kiedy ma zacinać i po chwili udowodniła, że wie co mówi. Zauważyłem jak ciągnie coś większego, bo trzyma wędkę między kolanami i woła, żebym przyniósł podbierak.
Pomyślałem w pierwszej chwili, że pewnie zahaczyła o jakieś zielsko, ale żeby nie robić jej przykrości przyniosłem podbierak. I w ten sposób żona wyholowała z wody największą tego dnia płotkę, kwitując to słowami, że ja jeżdżę na ryby, wysiaduję po kilka godzin nad wodą i nie przywożę nic, a ona przyjechała raz i mamy już kolację. Od tamtej pory często jeździmy razem na ryby. Nie mogę jedynie znieść tego, że jeśli po 20 minutach nie ma brania, żona chce wracać do domu, bo myśli że to tak jak z grzybami. Albo od razu widać że są, albo po prostu ich nie ma.